wtorek, 28 stycznia 2014

słodka zemsta

część I tu <click>

Przymusowa przeprowadzka Dynamicznego Damiana do biurka przy akwarium Gandzi była całkiem niezłym pomysłem. Gandzia to był kawał gnoja i nikt go nie lubił. Cholerny cwaniak i kłamca, typowy korpoterrorysta, obserwował nas codziennie zza tych szyb znad „Rzeczpospolitej”. Ale od kiedy podrzuciliśmy mu Dynamicznego, co tylko podniósł wzrok, spoglądał na niego, opadały mu powieki i stawał się senny. I o to nam chodziło. Skoro już nie mogliśmy się go pozbyć….

A próbowaliśmy. Wymyślaliśmy różne sposoby i do jednego z nich chcieliśmy namówić Edith. Ten akurat był najlepszy i najprostszy. Wymyśliliśmy, że Edith, jako asystentka, pod jego nieobecność zasłoni mu w akwarium żaluzje, a kiedy tylko Gandzia zjawi się po lunchu w biurze, potargamy Edith bluzkę oraz stanik i wepchniemy za drzwi. I będziemy filmowali, jak wybiega z krzykiem. Nie wiem, co z tym pomysłem było nie tak, ale Edith za żadne skarby nie chciała się zgodzić. Mimo, że obiecaliśmy zwrócić jej kasę za stanik i za bluzkę. Zresztą zrzucić chcieli się wszyscy i obojętnie, jaką drogą by kupiła, wychodziłoby najwyżej pięć zeta od łeba.

Niestety ten pomysł, jak i wiele innych spalił na panewce. Ale okazja, żeby dopiec Gandzi nadarzyła się wkrótce sama. A wszystko w dniu, gdy z Ifałkiem wybraliśmy się na zakupy. Zobaczyliśmy go w oddali z żoną oraz z córką. I kiedy Ci się rozdzielili, poszliśmy powoli za nią do Sephory. Żeby jakoś nie wtopić, wymyśliliśmy sobie pseudonimy operacyjne. Ja chciałem być Sebą a Dawid Krystianem.

Plan był taki. Wszedłem do Sephory i spacerowałem tuż przy żonie Gandzi. Za chwilę wpadł Ifałek i woła od progu:
- Sebaaa, wiesz, kogo widziałem?
Ja stałem koło niej dyskretnie się przyglądając.
- Sebaaaaaaa – darł się od wejścia Ifałek.
- eeeeeee, Sebaaaaaaaaaaa – krzyknął głośniej.
- Rafiku! – ryknął – ku*wa – dodał ciszej.
Żona Gandzi spojrzała dyskretnie. I wtedy dopiero skojarzyłem, że ja jestem Sebą.
- co tam Ifa… eee, no Krystian?
- ty wiesz kogo widziałem?
- no. To znaczy nie. No kogo? Gadaj?
- Gandzię.
- był z tą lafiryndą z księgowości, co mu laskę robi?
- nie. Był sam, choć wydawało mi się, że tę drugą, z zamówień, tuż obok widziałem.
- ehhh, nieważne. To nie nasza sprawa Krystian. On już wszystkie stukał. Nawet tę sprzątaczkę.
I w tym momencie osłupiała żona Gandzi upuściła na podłogę luksusową wodę. My udając, że nic nie widzimy, wyszliśmy powolnym krokiem z tej Sephory.

Gandzia następnego dnia nie przyszedł do pracy. Nie przychodził zresztą cały długi tydzień. Ale gdy po tygodniu wrócił, zrobiło się niewesoło…


poniedziałek, 27 stycznia 2014

o take robotje my sie modlilim

O take robotje my sie modlilim. No może niekoniecznie modlili, bo zarówno ja, jak i Ifałek byliśmy niewierzący. Ifałek to był mój najlepszy kumpel z poprzedniego korpo. Zresztą długo po tym, jak nasze drogi się rozeszły, spotykaliśmy się jeszcze od czasu do czasu na obiad albo wódkę. Ifałek to była ksywa, a wzięła się z tego, że kiedy Dawid (bo tak miał na imię) przyszedł do naszej firmy, to nie znał tej całej korpo gadki. I kiedy przyszedł e- mail, zatytułowany „coś tam, coś tam IVQ”, to Dawid nie skojarzył, że chodzi o czwarty kwartał i zapytał: Ejj, co to jest to ifałku? No i wtedy został Ifałkiem, pieszczotliwie zwanym Czwartym Kwartałem.

Z Ifałkiem od razu załapaliśmy wspólny klimat, do tego stopnia, że musieliśmy siedzieć obok siebie. Pracowaliśmy w sporym „ołpen spejsie”, dość ładnym i wygodnym. Pech chciał, że ja siedziałem w miejscu, gdzie z chłopakami mieliśmy ustawione cztery biurka i wszystkie były zajęte. Po mojej lewej siedział akurat Dynamiczny Damian i to jego miejsce upatrzyliśmy sobie z Ifałkiem. Trzeba było tylko przekonać do tego pomysłu Dynamicznego.
- eee, Damian. Sprawa jest – zacząłem.
Minęło dziesięć sekund, Dynamiczny Damian odwrócił się powoli w moją stronę i zapytał:
- taaaaaak? A coooooo?
Swoją drogą pozbycie się go z naszego towarzystwa było najlepszym rozwiązaniem, bo każdego z nas osłabiał. Nawet kawa, którą popijał Dynamiczny Damian była zawsze taka słaba, że aż się przewracała. Co za typ.
- wskakujesz na miejsce Ifałka, koło akwarium, a Ifałek przejmuje twoje biurko.
Minęło piętnaście sekund, zanim Dynamiczny poukładał sobie wszystko w głowie, to znaczy, tak nam się wydawało, bo za chwilę zapytał.
- jaaaaak tooooo? Dlaaaaaaczeeeego? Nieeee rozuuuumieeeem.
- pakujesz się i wypier*alasz – ten Ifałek nigdy nie był dyplomatą.
- ale dlaaaaaaczegoooo? – dopytywał dalej.
- bo było losowanie i przegrałeś – powiedział Dawid.
- jakieeeee losooowaaaanieeee? Ja niiiic nieee loooosoooowaaaałeeem.
- Rafik rzucał za Ciebie monetą i przegrałeś.
Dynamiczny Damian zaczął się powoli robić czerwony, zawsze tak reagował, jak był zestresowany, mrugał powiekami i zaczynał kichać. I kiedy obrócił się na swoim krześle, żeby nie skichać komputera, poprzenosiliśmy z Ifałkiem jego graty i zanim Dynamiczny zdążył obrócić się z powrotem, to my wieźliśmy go już na krześle w stronę biurka przy akwarium. Akwarium, w którym siedział dyro, zwany od nazwiska Gandzią. Kawał skur*ysyna.

Można rzec, że Dynamiczny Damian miał dość mocne wejście, bo kiedy go tym krzesłem przewoziliśmy, to nie zdążyliśmy wyhamować i wyje*aliśmy nim prosto w biurko, przyciskając go z całym impetem do blatu. Dynamiczny aż głośno jęknął i skrzywił się z bólu, Gandzia podniósł wzrok znad „Rzeczpospolitej”, a my z Ifałkiem szczerząc się do Gandzi, podnieśliśmy kciuki w górę, rzucając na odchodne: Będzie ci z nim dobrze Jaro.

I tym sposobem siedzieliśmy z Ifałkiem koło koryta, które napełniali nam po każdym ważniejszym spotkaniu, znosząc resztki cateringu z sali konferencyjnej, która była tuż po sąsiedzku. Siedzieliśmy, wpier*alaliśmy ciasteczka, a kasa zawsze na czas nam na konto spływała. I o takej robocje my marzylim.

część II tu <click>



niedziela, 26 stycznia 2014

ojciec prawdę ci powie

- Dzisiaj walczy Szpilka – powiedział mój ojciec, zacierając ręce.
- Tak? To będziesz oglądał. Powiesz mi, kto wygrał.
- A będę. Będę trzymał kciuki, żeby każdą rundę wygrał, ale żeby mu mordę na koniec obili i padł od nokautu.
- A dlaczego tak?
- Bo to bandyta jest i zawsze robi takie groźne miny – odpowiedział ojciec, marszcząc groźnie brwi i patrząc spod byka.
- Bo on tak specjalnie, no, psychologicznie. Przeciwnika straszy.
- Kliczko tak nie straszył. Ale ten Kliczko to porządny jest. Ty. A ten Janukowycz to mu zaproponował stanowisko wiceministra. Tam się dzieje, tam się dzieje – pomarudził ojciec i pokiwał głową.
- Przyjął?
- Nieeee. Odrzucił. Taki to na prezydenta. Bogaty, to by nie kradł.
- Po co ludziom tyle pieniędzy? – wtrąciła się mama.
- A żeby se willę wybudować. Na przykład w Portugalii. Jak ta, no, jak jej tam? Górniak – odparł jej mój ojciec.
- Kiedy on by tam miał jeździć do tej Portugalii, jak tam się ciągle tłuką? – zapytała.
- Górniak to może mieć willę w Portugalii. W końcu to jest gwiazda – niepotrzebnie się odezwałem.
- Gwiazda, gwiazda. Jak ja słyszę gwiazda, to mnie trzęsie. Santor to była gwiazda. A ty wiesz Rafał, że ona ma szesnaście tysięcy emerytury?
- Taaa. Czterdzieści pięć. – to mama - On wszystkie plotki czyta i całymi dniami te mądrości opowiada.
- Nie wiedziałem.
- Ostatnio czytałem. Szesnaście tysięcy i to z takiego śpiewania. Nie. No dobra. Ta to przynajmniej ładnie śpiewała. Kiedyś to były piosenki, a nie to, co dzisiaj.
- Nie zazdrość ludziom kasy – dorzuciła mama. Zdrowie jest najważniejsze.
- No. To fakt. Kasa, kasą, a tu fik i człowieka nie ma. A Ty wiesz, że ta Eris nie żyje?
- Co to za jedna ta Eris? – zapytałem.
- Ta od kosmetyków.
- Doktor Irena Eris? O kurcze. Nie wiedziałem.
- No. Ta to miała kasy od tego Johnsona – odpowiedział ojciec, łapiąc się za głowę.
- To chyba Barbara Piasecka-Johnson nie żyje. To polska miliarderka była – tak coś skojarzyłem.
- A to może ta nie żyje. Taka do Suchockiej podobna była nie? – zapytał.
- Ja tam baby nie kojarzę, ale wydaje mi się, że do Suchockiej podobna była jedynie Suchocka.
- to Żydówka jest – wypalił mój ojciec.
- A niech sobie będzie, co mnie to obchodzi – wzruszyłem ramionami.
- Rosatti podobno też?! Gdzieś tam przeczytałem.
- Mnie naprawdę to nie interesuje. Niech tam sobie będą. A Rosatti to pewnie był Włochem – zażartowałem.
- Jak Zanussi. No nawet mi pasuje. Ale on tak pięknie mówi, z taką ładną dykcją.
- Bo pewnie przez Mosad został wyszkolony….



środa, 15 stycznia 2014

Bóg, brak honoru, Czesiu i ku*wa

Czesiu jako żarliwy katolik, przyjmował kolędę raz w roku i chodził do kościoła w każdej wolnej chwili. Spowiadał się ze swych grzechów każdego miesiąca. Miłował Pana Boga ponad swe marne życie, a Pan Bóg miał Cześka w dupie, dając temu wyraz, płatając mu figla, tworząc go na podobieństwo „zewsionego” głupka. Pamiętam ten dzień, kiedy poznałem Czesia i w pierwszej chwili pomyślałem sobie, że jest lekko pie**olnięty. Szybko jednak okazało się, że nie znam się na ludziach i źle pomyślałem. Bo Czesiu był popie**dolony i to całkiem zdrowo. Właściwie tak poku*wionego człowieka nie spotkałem nigdy.

Czesiek był brzydki jak noc listopadowa, właściwie biorąc pod uwagę ostatni listopad, to w całym miesiącu nie było tak brzydkiej nocy. Wyglądał trochę jak połączenie świnki morskiej z fraglesem. Czyli był świnkinsem. No i śmiał się wstecznie. Ze świnkinsem od początku jakoś się nie układało. Miał się za lepszego, lepiej wykształconego, no i w tym naszym korpo pracował sześć miesięcy dłużej, więc miał się za boga i chciał mną dyrygować, co powodowało opór oraz tarcia. Czesiu był skarżypytą. Z każdą drobną sprawą zaraz biegł do szefa. Bo czuł się niepewnie, no i był wieśniakiem.

Właściwie to był nawet taki okres, kiedy wydawało mi się, że z Czesławem można się dogadać. Lecz kiedy zaczęły dochodzić mnie słuchy, że Czesiu opowiada wszystkim dookoła to, co powiedziałem mu kiedyś w zaufaniu, w momencie słabości, to krew mnie zalała. Czesiu lubił zajmować się sprawami innych, bo sam nie miał życia. Nie miał też kolegów, ani z podstawówki, ani szkoły średniej. Na studiach też z nim nikt zadawać się nie chciał, choćby za pieniądze. Sfrustrowany Czesiek mieszkał z rodzicami (zresztą na początku mama odbierała nawet Cześka z pracy) do trzydziestego trzeciego roku życia, spędzając czas z nimi i swoimi psami. Psy to jedyne istoty, które kochały Cześka bezwarunkowo. Do czasu.

Bo gruchnęła wiadomość, że Czesiek się żeni. Narzeczona Cześka była po trzydziestce i jak większość panien z dobrych domów ze wsi, zaczęła na siłę szukać sobie męża. Więc padło na Cześka, bo jak nie ma co się lubi… Narzeczeństwo trwało krótko, ledwie sześć miesięcy i po skromnym przyjęciu Czesiek został mężem. Dzień ten był dla Cześka też szczególnie ważny, bo w noc po weselu stracił swój wianuszek, co się objawiało radosnymi gwizdami jeszcze dwa tygodnie.

Czesiek przez całe lata karmił mnie wspomnieniami z wojska, opowiadał z pasją o czołgach i pancernych wozach. Wspomnienia z tego czasu były w Cześku żywe, bo sam nigdy nie był choćby na koloniach. Zresztą historyjek Cześka było całkiem sporo i wiele zmyślonych. Jedna nawet taka wzięta prosto z porno, którą zaczął opowiadać, gdy się okazało, że mimo zaawansowanego wieku wciąż był „nierusany”. Czesiek w swym marnym życiu widział tylko cztery cycki, wliczając w to cycki matki, gdy ta karmiła go piersią, tuż po urodzeniu.

Łonaczący po hanysku Czesiek, przebrany za kloszarda, krytykował mnie za wszystko. Za sposób mojej pracy, za brak wykształcenia i styl ubierania. Skarżąc na mnie, kopiąc pode mną dołki, doprowadził do tego, że straciłem wiarę w swoje własne siły. Na szczęście na chwilę. A po co o tym piszę? Bo każdy ma w pracy takiego swojego Cześka, dla którego jedynym sposobem, by zaistnieć, jest pogrążanie innych i każdy ten krzyż niestety nosić musi czym strasznie sobie szkodzi. Każdemu szefowi w korpo też taki mierny Czesiek zawsze się przydaje. A Czesiek, jak to Czesiek, mimo, że jest ku*wą, to jest też katolikiem. I pójście do spowiedzi załatwia dla niego sprawę.

bring it