piątek, 29 listopada 2013

korpo matoł

Korpo podzielić można na dwie kategorie. Na chu*owe i na te, które francuskie nie są. Na moje nieszczęście, od dziesięciu lat z okładem pracuję w tych pierwszych. Ale już niedługo. Bo mnie wywalili, kiedy odmówiłem przyjęcia „awansu”. I przyznać się muszę, że gdy mój plan wypali, to będzie to najlepsze, co mogło mi się zdarzyć.

Jak na razie pałam nienawiścią do tego, co francuskie. Całe lata temu obiecałem sobie, że we Francji moja noga nigdy nie postanie. Nie tknę francuskich serów, nie napiję wina, a od wczoraj nawet brzydzą mnie croissanty :-) Pie*dolone żabojady zaszły mi za skórę, ale ja do ku*wy nędzy łatwo nie odpuszczę.

W korpo, jak to w korpo, oprócz fajnych ludzi pracują matoły i ja właśnie z jednym wkrótce się rozprawię. Za wszystkie intrygi, za rozpuszczane plotki, za uśmiech na twarzy w krótkiej chwili chwały, gdy się okazało, że ja wylatuję, a matoł zostaje. Zasrany intrygant, mały złodziejaszek powinien pamiętać, że śmieje się ten zazwyczaj, kto śmieje się ostatni.

sobota, 23 listopada 2013

jak Malik przeżył swoją śmierć

Bezwładne ciało Malika znaleźliśmy z Mireczkiem nad ranem, w sobotę. Nocowaliśmy wtedy w małym gospodarstwie agroturystycznym tuż pod Kielcami. Przyjechaliśmy tu na wesele Klo. Była naszą przyjaciółką od lat, kochaliśmy ją jak siostrę, nazywaliśmy ją tak pieszczotliwie, bo naprawdę miała na imię Klotylda. To imię nadała jej matka, która nienawidziła jej od pierwszego dnia, w którym dowiedziała się, że jest w ciąży z pewnym wojskowym, który spędzał urlop w górach, gdzie mieszkała. Matka Klo poszłaby za nim na koniec świata. Nie przewidziała tylko jednego, że jej ukochany na stałe stacjonował w wojskowej bazie na Antarktydzie. Matka Klo, góralka ze Szczyrku lubiła śnieg i zimę, ale ku*wa bez przesady…

Wróciliśmy z Mireczkiem nad ranem, w sobotę, bo przyjechaliśmy tu dzień wcześniej i postanowiliśmy zabawić się z chłopcami ze wsi. Malik nie czuł się najlepiej i nie poszedł z nami. Weszliśmy cicho do pokoju i zobaczyliśmy go bezwładnie przewieszonego przez deskę do prasowania. To był straszny widok. Jego wykręcone stopy powłóczące po podłodze, jego ręce i głowa zwisające luźno po drugiej stronie deski, na niej znajdowała się niedoprasowana koszula, tuż obok, na podłodze, leżało żelazko. Co tu się mogło stać?!
- Jezus Maria. Malik – podbiegłem do niego, wziąłem go od tyłu pod pachy i zacząłem nim potrząsać – Malik, ocknij się – krzyczałem. Mireczkek w tym czasie zaczął go lać po mordzie z liścia, raz lewą, raz prawą ręką i tak chyba ze trzydzieści razy, a ten wciąż nie dawał znaku życia.
- Zrób mu sztuczne oddychanie – powiedziałem.
- Sam mu zrób – oburzył się Mireczek.
Normalnie nie mielibyśmy oporów, ale znaliśmy się wszyscy całe długie lata i robienie tego Malikowi byłoby dość krępujące. Mireczek wypłacił Malikowi z liścia po raz ostatni.
- Zostaw go!!! – krzyknąłem.
- Nie żyje – powiedział Mireczek.
- Jezus Maria! Zabiłeś Malika! – spanikowałem i w tym momencie jego ciało wypadło mi z rąk, uderzając z hukiem o podłogę.
- Jak to zabiłem? Przecież już nie żył.
- Ale on był tylko trochę przeziębiony.
- Bo go mroziłeś wczoraj tą klimatyzacją całą drogę.
- Od tego się nie umiera. Matko Boska ja pie*dolę, musimy się pozbyć ciała.
Za każdym razem, gdy wpadałem w panikę, przywoływałem na głos imiona świętych, choć do kościoła od lat nie chodziłem. Byłem cały w nerwach.
- Jak to możliwe? – spytałem Mireczka.
- No wiesz. Niezbadane są wyroki boskie – filozoficznie odparł Mireczek – Żyjesz sobie, a tu nagle pstryk i już Cię nie ma.
I w momencie, gdy pstryknął Mireczek palcami, leżący na ziemi Malik ocknął się i powiedział: Oooo chłopaki, wróciliście.
- Malik. Ty żyjesz – omal się nie rozpłakałem – Co się z Tobą działo?
- Nie wiem. To ta koszula. Pamiętam tylko, że ją prasowałem i zaczęło mi się kręcić w głowie.

Koszula Malika była bardzo elegancka. Taliowana, w kolorze jasnego beżu w drobniutkie, czarne kółeczka, o średnicy trzech lub czterech milimetrów. Środki kółeczek również były beżowe. Kiedy tak człowiek przez chwilę jej się przyglądał, to zaczynało mu się kręcić w głowie. Hmm, trochę to było dziwne.
- Wyprasuję Ci tę koszulę – powiedział Mireczek i zabrał się do roboty. Ja siedziałem jeszcze chwilę przy Maliku by mieć na niego oko. Poszedłem po wodę i kiedy wróciłem, zauważyłem Mireczka słaniającego się na nogach.
- On ma rację. Od prasowania tej koszuli kręci mi się w głowie – powiedział i się przewrócił.
- Przecież to jest niemożliwe – powiedziałem i tym razem to ja wziąłem się za prasowanie.I kiedy tak prasowałem, poczułem, że coś dziwnego się ze mną dzieje, ale nie zdążyłem o tym powiedzieć Mireczkowi, bo puściłem pawia.

Malikowi po tej całej akcji też już było wszystko jedno, więc ostatecznie na wesele poszedł w t-shircie i trampkach, wyrzucając wcześniej do śmieci koszulę.


piątek, 22 listopada 2013

historia jednego gwałtu

Lutka została zgwałcona 19 października o godzinie 1:46 czasu lokalnego wśród gęstwiny nieco zapuszczonej części parku Chopina. Mimo, że od gwałtu upłynęło już trochę czasu, Lutce do dziś na samo wspomnienie trzęsły się jeszcze nogi. Przechadzała się tamtędy jak codzień, powoli, rozglądając się na boki. Wieczór był już chłodny i nieco deszczowy, ale Lutka nigdy łatwo się nie poddawała. Szła i szła i szła, aż w końcu drogę zagrodził jej ekshibicjonista, rozchylając poły swego płaszcza, pokazując wszystko to, co miał do pokazania. Lutka stanęła jak wryta, a jej oczy robiły się coraz większe i większe i większe. Lutka zbaraniała. No i ją zatkało. Patrzyła, jak szpak w eee… kość i uwierzyć nie mogła, że jej się to przytrafiło. Jak już otrzeźwiała, ruszyła wolnym krokiem w stronę tego zboka. Zbok cofnął się o krok. Lutka przyspieszyła. Zbok cofnął się dwa kroki, Lutka przyspieszyła bardziej, ten cofnął się trzy kroki, ta puściła biegiem. Lecz on widząc, co się dzieje, zapiął płaszcz i wciągnął majtki i zaczął uciekać.

Biegła za nim Lutka, aż się zasapała i nim się zorientowała, była wśród tych chaszczy, w tej dzikiej gęstwinie. Zgięta w pół, podparta dłońmi o kolana, zasapana stała, no bo w końcu miała już te swoje lata. Wydychała powietrze bezzębnymi ustami, przecierała dłonią swe spocone czoło. I gdy omal nie straciła przytomności w tej ciemnej alejce, zaszedł ją od tyłu drab i zasłonił usta. Wciągnął w krzaki, zadarł kieckę i ją wykorzystał. Leżała tak Lutka jeszcze przez godzinę, widząc w oczach gwiazdy, które jakoś dzisiaj świeciły tak jasno.

Lutka miała liście w każdym zakamarku, podniosła się z ziemi, z błota otrzepała, opuściła kieckę i poszła do domu z uśmiechem na twarzy, podśpiewując cicho. Chodziła po tym parku całymi nocami od kilku miesięcy, aż się jej trafiło to, o czym marzyła. Bo już była stara i bardzo zniszczona więc nikt jej dotknąć nie chciał, nawet po pijaku…

czwartek, 21 listopada 2013

obywatelu! pie*dol się sam

To nie miał być najszczęśliwszy dzień dla Jaśka. I Jasiek to przeczuwał od momentu, gdy z samego rana złamał sobie zęba. No nic w życiu tak nie wku*wia, jak złamany ząb z samego rana, na świeżutkiej bułce z dżemem malinowym. Udał się więc Jasiek do przychodni, po sąsiedzku, by ratować zęba. Bo podatki płaci i ZUS-y i srusy i pomyślał sobie, że co będzie płacił za stomatologa. No i się chłop zdziwił, bo się okazało, że na kasę chorych mogą wstawić plombę albo zęba wybić, śpiewając mu przy tym rzewną kołysankę. A to jest sztukowanie i na fundusz, bez zapłaty tego się nie robi. Ciśnienie mu podskoczyło i gdy jedna wredna z rejestracji wprost mu powiedziała, że złamany ząb mu w niczym nie przeszkadza, to się Jasiek wściekł i zrobił awanturę. Więc go wyprowadzili panowie z ochrony, zatrzasnęli drzwi i zakazali wstępu. Jasiek nie był biedny, lecz dbał o zasady. Bogaty zresztą też nie, lecz te składki płacił i strasznie się wku*wiał, bo nic z tego nie miał.

Jak kiedyś, gdy wyleciał z pracy, bo trochę pyskował i się okazało, że zasiłek owszem, nawet dostać może. Lecz zasiłku było pięćset a czynsz za mieszkanie miał niecałe sześćset. No krew go chciała zalać i szlag na miejscu trafić, bo jak już wspomniałem, cały czas pracował no i składki płacił.

Jakby było mało, gdy wrócił do domu, zmęczony po pracy, obolały, wściekły, to wyjął ze skrzynki przesyłkę - list z ZUS-u. Otworzył ją szybko drżącymi rękami, a tam wyliczenie i jak wół tam stoi, że jak będzie tyrał i składki wciąż płacił, to dostanie kasę ledwo na waciki. Jasiek miał już dość i zatrząsł się ze złości. Postanowił szaleć i dość młodo umrzeć. Przepier**lić kasę na wódę i dziwki. Jak pomyślał, tak zrobił.

I gdy chciał wyciągnąć kasę z bankomatu, to się okazało, że ma blok na koncie, bo mu siadł komornik, gdy nie płacił ZUS-u, o czym się dowiedział, gdy dzwonił do banku. Nie było mu dane spełnić swego planu, będzie musiał tyrać, by te składki spłacić, plus dwa razy tyle pensji komornika. Nie kupił więc wódki, nie poszedł na dziwki, wrócił sam do domu i sobie pomyślał: Obywatelu. Pie*dol się sam, bo prędzej czy później ten kraj cię wypie*doli i nie będzie kasy na wódkę i dziwki...

wtorek, 19 listopada 2013

mały gej

No to przyłapałem cię, ty mały geju. Z nudów zajrzałem sobie w statystyki bloga i zobaczyłem, co ludzie wpisują do wyszukiwarek i dzięki czemu trafili na mój cyber-burdel. I powiem jedno.. Świństwa. Mały gej to pikuś. Ze statystyk wiem, że zrobił koledze loda. I nie wiem, czy musiał, czy chciał ani czy mu było dobrze. W każdym razie zrobił i coś go chyba męczy. No to my cię mały namierzymy i powiemy mamie. Choć pewnie nie zrozumie, co to wszystko znaczy i spróbować zechce.

Z małym gejem to jest taka śmieszna historyjka. Jeden z pracowników mojego klienta był bardzo pyskaty. Tadziu, choć dość niski i niezwykle szczupły, wypełniał swą osobą całą wolną przestrzeń. Wszędzie go było pełno, był głośny i żywy. I był homofobem, tak mi się wydaje, bo wciąż miał obsesję i wyzywał gejów. Właściwie jednego. Wciąż słyszałem tylko: byłem u małego geja, mały gej mnie wku**ił, je*ać małego geja.

Jak się okazało, mały gej był szefem, ojcem dwójki dzieci i szczęśliwym mężem i był ode mnie wyższy o połowę głowy. Czyli lekko licząc, miał chłop ze dwa metry. Tadziu ze swym wzrostem sięgał mu zaledwie nieco wyżej pasa. Gdy go tamten łajał, to ten, by go zobaczyć musiał stać na palcach i zadzierać głowę. I krew go zalewała. Gdy ten już Tadzia z błotem zmieszał i mocno sponiewierał, wyszedł Tadzio na fajkę i klął na czym świat stoi, obrzucając w myślach błotem tego geja, życząc mu złośliwie, by go wyruchała połowa kompanii.

Aż nadszedł ten dzień, gdy mały gej przyszedł i wyruchał Tadzia. Bez mydła i czułości, bez zbędnego kocham. Przyszedł do roboty, po czym wezwał Tadzia i go wypie**olił, wręczając papiery.  Tak to w życiu bywa, że mały jest wielki, a wyruchać można nawet heteryka.

poniedziałek, 18 listopada 2013

wszystkiemu winni Żydzi

Babcia Irena była super. Niestety nie miałem jej na co dzień, bo w latach osiemdziesiątych coś im odbiło i postanowili z dziadkiem wyprowadzić się do pipidówy oddalonej od naszego miasta o pięćdziesiąt kilka kilometrów. Ani to nad morze, ani w góry, więc nie jeździłem do nich na wakacje, bo nie było sensu. Wpadaliśmy za to z rodzicami do nich od czasu do czasu, najczęściej znienacka. Bo wtedy ogólnie wpadało się do wszystkich znienacka. Bo nie było telefonów, ani skype’a. Nie było też fejsa. Zresztą w pipidówie babci nie było nawet ani jednej budki telefonicznej. Masakra.

Te pięćdziesiąt kilka kilometrów to była prawdziwa wyprawa. Bo nie mieliśmy też samochodu. Samochody były na talony, a u nas dojścia do talonów nikt nie miał. Bo trzeba było być w partii. Można było kupić samochód używany od tego, kto dostał nowy talon. Ale taka przechodzona używka kosztowała trzy razy więcej niż nowe. Więc tłukliśmy się PKS-em, który przyjechał albo nie, o czym dowiadywaliśmy się najczęściej na przystanku.

Jak już udało nam się dojechać, to była wielka radość. Cieszyła się babcia, że ujrzeć mogła wnuki, cieszyły się wnuki, że w końcu k… dojechały. Zmarznięte, wygłodniałe, ale szczęśliwe. Babcia zaczynała od robienia dla nas jedzenia. Po kilku godzinach spędzonych w podróży wyglądaliśmy z bratem i siostrą dość marnie. Rodzice jakoś się trzymali, ale w ciągu kilku minut na stole lądowała gorąca herbata z sokiem z malin z lasu, prawdziwy chleb z prawdziwym masłem i prawdziwą kiełbasą. Bo babcia miała w mięsnym znajomości. Bo jakby nie miała, to byłby z samym masłem. Albo nawet bez. Uwielbiałem też drożdżowe ciasto, które miała zawsze. Do dzisiaj pamiętam ten smak, lubiłem je z kruszonką.

Jedzenia nigdy nam nie brakowało. Nawet, gdy było na kartki, bo mama też miała w sklepach znajomości. Choć bywało niebezpiecznie, bo komitet kolejkowy mógłby mamę pobić. Więc do sklepów chodziłem ja. To była misja specjalna. Podchodziłem do mięsnego, zawsze od dupy strony, pukałem trzykrotnie w określonym rytmie i znajoma pani, pakowała mi do torby, co akurat miała. Czasem schab, czasem kiełbasę, a czasami nerki. Tfu. Tym gulaszem z nerek to do dziś mi się odbija. Ale brało się co było. Bo można się było zamienić kiełbasą na papier toaletowy, gdy ktoś miał znajomości w sklepie papierniczym, albo na paczkę kawy, gdy znał kogoś w spożywczym.

A później przyszedł kapitalizm, który, nie wiedzieć czemu, przeklinała babcia. Narzekała, marudziła i zawsze mówiła, że winni są temu Żydzi. Bo Żydów babcia wręcz nienawidziła. Z całego serca. Jak osiemdziesiąt pięć procent prawdziwych Polaków, katolików, wieszających krzyże z szefem nad każdymi drzwiami...

niedziela, 17 listopada 2013

orgie i reklamacja

Związek Rachel (czyt. Rejczel) i Enrique (czyt. Enrike) nie należał do udanych. Był, bo był. Ani ona, ani on nie pamiętali już, kiedy i w jakich okolicznościach przewrotny los zetknął ich ze sobą. Obydwoje piękni, bywali obiektem pożądania wielu.

Ona. Niezwykle kobieca. Atrakcyjna blondynka, o ponętnych kształtach, z obfitym, kształtnym biustem, z zaokrąglonymi biodrami, gładką, nienaturalnie zaróżowioną cerą, zwracała na siebie uwagę mężczyzn. Twarz jej byłaby przeciętna, gdyby nie cudownie wielkie i niebieskie oczy. No i usta. Czerwone, zmysłowe, nieustająco z wyrazem lekkiego zdziwienia. Rachel miała zawsze duże powodzenie u mężczyzn.

On. Prawdziwie męski, o urodzie południowca. Jego śniada cera, w połączeniu z ciemną oprawą czarnych oczu i czarnymi, jak heban włosami budziła seksualne żądze. Wielkie, męskie dłonie, szeroka, umięśniona klatka piersiowa, cudownie owłosiona, powodowała, że dla wielu był ucieleśnieniem bestii. Prawdziwego samca. Idealnym kochankiem. Dla wszystkich. Poza Rachel (czyt. Rejczel).

Nie układało im się od początku. Rachel (czyt. Rejczel) prowadziła dotąd żywot dość hulaszczy, adorowana przez niezbyt atrakcyjnego i niezwykle nieśmiałego lekarza, nie odmawiała swych wdzięków jego przyjaciołom, prowokując wielokrotnie upadlające orgie, w ich domu na przedmieściach. Doprowadzając wszystkich innych po kolei do seksualnej ekstazy, sama nigdy nie miała dość.

Co innego Enrique (czyt. Enrike). Mimo swej niezwykłej, fizycznej atrakcyjności, doświadczenia miał dość skąpe. Jedynie z Olkiem, studentem informatyki.

Dotychczasowe życie Rachel (czyt. Rejczel) również erotyczne, było dla Enrique (czyt. Enrike) barierą nie do pokonania. On był dla niej kolejną zabawką, ona dla niego nikim więcej. Ona mówiła o nim, że jest pusty, on o niej, że jest plastikowa. Byli od siebie tak daleko, choć tak blisko, mieszkając na małym regale, z napisem [reklamacje], w ciasnym magazynku na tyłach miejscowego sex-shopu.




środa, 13 listopada 2013

puszczalska Marta

Marta była puszczalska. Puszczała się za kasę i dobrze jej z tym było, a przy okazji mogła zapewnić sobie w miarę godny byt, bo taki sposób miała, by sobie dorobić do swej nędznej pensji. Właściwie to nie puszczała się za kasę bezpośrednio, nie miała cennika, jak pierwsza lepsza dziwka, stojąc na ulicy. Marta była wyrachowana, tak o niej mówiono, bo sama tego słowa znaczenia nie znała. Zawsze celowała w bogatych kochanków, a ci jej kupowali przeróżne prezenty. No, ale dostając, dla przykładu, buteleczkę perfum, oszczędzała na tym jakieś dwieście złotych, których ze swej nędznej pensji wydawać nie musiała.

Za upojną noc dostała piżamkę, za kolejne dwie jakieś tam kolczyki, od innego  laptopa, był też taki jeden, co kupił jej zmywarkę. Wszyscy dookoła mieli ją za głupią, ale koleżanki ciut jej zazdrościły, a to nowych butów, to nowego płaszcza. Każdy coś podejrzewał, choć nikt nie miał dowodów, w jaki sposób na luksusy zarabiała Marta. A że była próżna, drażniła swymi prezentami skromne koleżanki. Przychodziła ciągle w jakichś nowych ciuchach, wszystkim się chwaliła. I gdy kiedyś chwaliła się na przerwie, przy kawie, jaką ma kurteczkę, jedna z nich nie wytrzymała i wprost wypaliła: -kurtkę masz za dupę? Nie, nie, nie, do pasa – odparła jej Marta.

Łatwo było wrzucić Martę do worka z dziwkami, lecz puszcza się prawie każdy, by cel swój osiągnąć. A to lepszą pensję, a to stanowisko, będąc przy okazji zakłamaną szmatą. Zresztą przyznać muszę, że sam się puszczałem, choć na tyle głupio, że zawsze za darmo i dla przyjemności. No może raz, za plakat. Góra dwa, bo kiedyś też dostałem za to dużą paczkę chipsów. A było to tak: - weź te chipsy, bo ja naprawdę tego nie jem. A, że było po randce, był sex i jeszcze chipsy, to było puszczalstwo,  choć do dziś mi głupio. Bo patrząc na Martę i jej koleżanki, ona ma mieszkanie, one lepszą pracę, a ja mam jedynie do spłacania raty.

poniedziałek, 11 listopada 2013

sposób na kichanie

To jest dopiero kumulacja. Jak w kawale jakimś, bo coś takiego w życiu to się rzadko zdarza. Zaczynał się długi weekend i plany były fajne, przynajmniej do chwili, zanim mnie dopadło cholerne przeziębienie. Prawdziwy mężczyzna nie choruje, prawdziwy mężczyzna umiera. Tak mówią kobiety. A ja mam kolejny dowód na to, że mam coś z kobiety, bo funkcjonuję jak codzień i się nie użalam. Nie jęczę wniebogłosy, nie pociągam głośno nosem, nie wykonuję też żadnych teatralnych gestów. Może to dlatego, że mieszkam sam od lat i nie mam dla kogo. W zasadzie, gdy pomyślę, to miałem tak od dziecka. Co innego mój ojciec. Gdy tylko się przeziębił, zalegał jak kłoda, głośno stękał, głośno smarkał i obwieszczał światu, że pewnie umiera.

Nie to co ja. Siedzę sobie w domu i nie mam zamiaru, by ktoś się pałętał i suszył mi głowę. Zrobiłem zapasy, zakupiłem leki, próbuję też różnych domowych sposobów. Mam zapchany nochal, kicham jak cholera, a poza tym więcej nic mi nie dolega. I pewnie bym to przeżył, gdyby nie moja wiara, że potrafię sobie ugotować obiad, choć na co dzień umiem tylko smażyć jajka ;). Wiara czyni cuda i tak jest zazwyczaj, choć nie w tym przypadku, co się objawiło bulgotaniem w brzuchu, chwilę po obiedzie. Zaczęło się niewinnie, ale z każdą chwilą było coraz gorzej. Wprost nie nadążałem biec do toalety. No krew mnie chciała zalać, pieprzona biegunka. Zwijałem się z bólu, leżąc na kanapie, choć plus był tego taki, że przestałem kichać.

niedziela, 10 listopada 2013

gumy, whisky i extasy z plecaka przedszkolaka

No to wtopił Jarosław z tym swoim romansem. Jako głowa rodziny, przykładny mąż i ojciec dwóch nieletnich synów, ukrywał swoje wyskoki bardzo skrupulatnie i dotychczas nieźle mu to wychodziło. Pracował bardzo dużo, wciąż jeździł po kraju i w każdym jego zakątku miał na boku laskę.  Jak marynarz prawie, z tą różnicą tylko, że statkiem nie pływał, bo gdy pływał to rzygał. No i wracał po każdej delegacji do własnego domu, w którym czekali na niego synowie i żona. Ona zakochana, zapatrzona w niego jak w święty obrazek, ufała mu bezgranicznie niczego nieświadoma, oni zaś szczęśliwi, bo bardzo lubili, kiedy w domu byli mama oraz tata. I trwałoby to jeszcze całe długie lata, gdyby nie przypadek, jak to zwykle bywa. Gdy wrócił Jarosław z którejś delegacji, po upojnej randce, spędzonej w Lublinie.

Wrócił bardzo późno i z nóg nieco padał, bo poszalał trochę i był ciut zmęczony. Wtoczył się do domu, rozebrał do naga i wśliznął do wyra, by nie budzić żony. Gdy się ocknął rano, to się okazało, że żona jest chora i wstać z łóżka nie może. Więc zrobił jej Jarosław gorącą herbatę, dał śniadanie synom i tego starszego wyprawił do szkoły. Młodszy też nie lubił wstawać wcześnie rano, zasypiał przy stole, na nogach się słaniał, więc tata spakował dla niego plecaczek, wsadził go na plecy i zaniósł do auta, wrzucając uprzednio plecaczek do kombi. Zaspany był dzieciak, zaspany był ojciec, ale jakoś w końcu do przedszkola dotarli.

Obudził małego, wypiął z fotelika, otworzył bagażnik i zabrał plecaczek. Odprowadził do drzwi, no i się pożegnał, zostawiając malca pod opieką Pani. Spieszyło mu się bardzo, bo się zorientował, że w tym zamieszaniu nie zabrał komórki. Wszystko z niewyspania, bo na co dzień nie był przecież roztargniony, panował nad wszystkim i się nie stresował, ukrywając pilnie te swoje romanse. Lecz jednego tylko jakoś nie przewidział. Że padnie na niego, by odstawić dziecko, no i przy okazji pomyli plecaczki. Nim się zorientował, nim ominął korki i wpadł do przedszkola cały zasapany, zauważył żonę, która już z daleka machała pięściami, wykrzykując głośno obraźliwe słowa.

Bo gdy przedszkolanka zabrała małego i chciała mu pomóc przy przebraniu w szatni, to z plecaczka wypadł cały zapas gumek. Gdy zaczęła szperać, to znalazła jeszcze woreczek z extasy, a upuszczając z wrażenia resztę ekwipunku, rozbiła na podłodze butelczynę whisky. I postanowiła zadzwonić do żony, bo zgłupiała nieco i takiej sytuacji w całej swej karierze dotychczas nie miała. Mały pojęcia nie miał, co się wokół dzieje, siedział na ławeczce, machając w powietrzu bosymi stópkami, obserwował kłótnię wielkimi oczami. Jaro był spalony, bo romans się wydał. Lecz gdy żona zapytała, czy z innymi sypiał, to ten z ręką na sercu prawdę jej powiedział, że z żadną nie sypiał, bo za każdym razem, z każdej delegacji, wracał do ich domu, do wspólnej sypialni.

piątek, 8 listopada 2013

voyerysta

O cholera. Ale jazda. Po ciężkim, męczącym dniu siedzę sobie na swojej wygodnej sofie, z nogami wywalonymi na stół, a dokładnie naprzeciwko, w bloku numer 14, w klatce chyba B, w mieszkaniu mniej więcej dziewiątym jest „akcja”. „Akcja” rozkręca się powoli, rozgrywa się w kuchni i z tego, co widzę będzie całkiem niezła. Ja naprawdę nie zajmuję się podglądaniem sąsiadów, ale siedząc w salonie, na sofie, nie mając w oknach firanek, widzę dokładnie ich kuchnię. To znaczy teraz. Bo normalnie to nie. Właściwie pierwszy raz zerknąłem ;-)

Ona coś tam robi przy kuchennym blacie, kanapki, czy coś, a on przechodząc już drugi raz tuż za jej plecami, dziwnie się o nią ociera. Yhymm, znamy te numery. Tym razem przykleił się do niej na dobre i zaczął całować po szyi. Ona zaczyna się prężyć i odchylać do tyłu głowę. Facet musi się postarać, bo nie zauważyłem, żeby odkładała nóż, więc jak się nie spisze, to może się to skończyć dla niego tragicznie. Ale chyba jej się to podoba, bo wcale się nie opiera. To znaczy opiera. O kuchenny blat, który moim zdaniem nie pasuje im do koloru mebli. Zauważyłem to przypadkiem. Przerwała na chwilę robienie kanapek, odwróciła się do niego i zaczęli namiętnie się całować. Jak oni się całują. O kurka.

I koniec. On prześliznął się w stronę lodówki, ona wróciła do przyrządzania jedzenia. Takim to opychanie się na noc napewno nie zaszkodzi. O ile dobrze się domyślam, to za chwileczkę i tak to spalą, a po wszystkim jeszcze i tak będą musieli się posilić. On znowu przechodzi na drugą stronę kuchni, ponownie się o nią ocierając. A wcale ta kuchnia nie jest taka mała. To znaczy, tak mi się wydaje, bo specjalnie się nie przyglądam, ale tak oceniam szybkim rzutem oka.

Odwraca ją do siebie zamaszystym ruchem, zaczyna całować, łapie w biodrach i sadza na blacie. A-ha! A na blacie przecież były kanapki. Mam nadzieję, że nie dopierze już tych tłustych plam z salami i żółtego sera i będzie w końcu musiała wywalić ten stary, zielony, rozchodzony szlafrok, który ma od dziesięciu lat z okładem. Nie jestem do końca pewien, czy ma go od tak dawna, bo nie podglądam sąsiadów,  ale wydaje mi się, że kiedy dziesięć lat temu też tak przez przypadek zerknąłem, to była w tej samej podomce. On jej ten szlafrok coraz bardziej rozchyla, całując ją coraz niżej. I to na oczach ludzi. Wstyd.

A zresztą niech robią co chcą. Ja mam inne zajęcia. Przecież nie będę podglądał sąsiadów. To takie małomiasteczkowe. Siedzę na swojej sofie, oglądam telewizję i tak sobie myślę, że mogliby w końcu zmienić to górne oświetlenie. Ta lampa z ikei jest całkiem ok, ale daje stanowczo zbyt mało światła. Ledwo widać, jak ona owija nogi wokół jego bioder i jakoś dziwnie się kołysze. Wierci się na tym blacie, pewnie kanapki i deska do krojenia uwierają ją w tyłek. I wtedy on ją bierze i przenosi na szafkę po drugiej stronie kuchni. A może na stół. Tego już nie widzę, ale phi. W końcu i tak mnie to nie obchodzi, bo nie jestem wojerystą.

wtorek, 5 listopada 2013

WTF is lallaloops?

No i się zaczęło. Mam dwa wyjścia. Albo zrujnować  doszczętnie swoje i tak już nieco napięte w tym sezonie finanse, albo zrujnować marzenia uroczej, małej, kochanej, niewinnej, pięcioletniej dziewczynki i zburzyć na zawsze jej wiarę w świętego Mikołaja. Biorąc pod uwagę okoliczności, po krótkim zastanowieniu wybiorę hmmm…. to drugie. Jest jeszcze trzecia ewentualność. Można nic nie burzyć i poczekać, aż sama znienawidzi tego siwego dziada, gdy nie dostanie wszystkich tych prezentów, które wypisała na swej długiej liście.

Moja rezolutna siostrzenica pokazała mi ten list tak niby przypadkiem, gdy widzieliśmy się w niedzielę. A w nim cadence i lalaloopsy, małe koniki pony, lalki monster high, do tego peruki, koniki ponyville, komórka, a jakże, w zestawie z laptopem, kapelusze baby jagi, deskorolka, pies pluszowy i lego friends z papużką. A na końcu po przemyśleniach znalazł się na liście komplet pościeli z syrenką. Jako, że do grudnia ciągle jest daleko, a list wciąż niewysłany, to boję się pomyśleć, co jeszcze w tej głowie może się urodzić.

Dobrze, że jest google, bo poza komórką, laptopem oraz deskorolką reszty nie kojarzę. Zresztą to nieważne, bo gdy policzyłem, to przy sześciu stówach opadły mi ręce. I to nim doszedłem do połowy listy.

Drogie urocze, małe, kochane, niewinne dziecię. Masz już 5 lat i nadszedł w końcu ten czas, by oznajmić Ci tę brutalną prawdę. Święty Mikołaj nie istnieje!!!!! Dzieciątko w sumie też nie. A Twój ukochany wuj nie jest bogatym, przystojnym (choć wiele razy tak mówił, ale to przy okazji opowiadania bajek), arabskim szejkiem, tylko pracuje w gównianym, francuskim koncernie. I sam nie wie, jak długo.


niedziela, 3 listopada 2013

piwo, chipsy i akcja znicz

Wszystkich Świętych skończyło się dla nas na komisariacie. A to było tak..

Wybraliśmy się z Mireczkiem wieczorem do lokalu rozrywkowego. Rozrywka była przednia, więc wracając do domu w środku nocy, najnormalniej w świecie zgłodnieliśmy. I zachciało nam się więcej browca. Poszliśmy więc na najlepsze na świecie zapiekanki, w centrum, koło dworca. Chodziliśmy tam od czasów szkoły średniej, taką mieliśmy tradycję, zawsze diabelnie głodni i zawsze w środku nocy, po każdej imprezie. Zamówiliśmy po jednej i poszliśmy kawałek dalej do sklepu po piwko. To są uroki życia w centrum, życie tutaj nigdy nie zamiera. Na szczęście. Noc była wyjątkowo spokojna, mały ruch, mało ludzi. Już wczoraj, wracając z pracy, widziałem długie sznury samochodów, wyjeżdzających z miasta. My, miastowe od pokoleń, nie musieliśmy się ruszać nigdzie. Lubiłem czasem ten spokój, choć o wiele bardziej w czasie wakacji, każdego upalnego lata.

Dziś też było przyjemnie, choć już nieco chłodno. Aura w tym roku była dla nas i tak wyjątkowo łaskawa, ale dzisiejsza noc, po tym, gdy jeszcze przedwczoraj było piętnaście stopni, była wyjątkowo zimna. Jako, że mi ostatnio bardzo marzną ręce, postanowiliśmy się kopsnąć na pobliski cmentarz. Po dzisiejszym święcie, z daleka rozbłyskiwał już łuną stu milionów zniczy. Co więcej, palące się wszędzie świece dawały przyjemne ciepło. Klapnęliśmy więc na granitowym grobie i zaczęliśmy jeść. Mieliśmy też zapas browca, chipsy i orzeszki. Jakoś nie chciało nam się spać. I gdy tak siedzieliśmy sobie i gadaliśmy, zza sąsiedniego grobu wyszedł Rysiek. O ku*wa, ale się wystraszyłem. Rysiek (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak ma na imię), ubrany był w jakieś łachmany, z długą brodą, długimi, brudnymi, skołtunionymi włosami, w których pełno było liści i igliwia z wieńców, wyglądał jak zjawa z zaświatów. Zaczęliśmy z Mireczkiem w pośpiechu zbierać z grobu chipsy, orzeszki i browce i już mieliśmy uciekać (swoją drogą i tak wykazaliśmy się zimną krwią, zbierając jeszcze catering, ale nie mieliśmy już przy sobie kasy na kolejne browce), gdy zjawa przemówiła do nas ludzkim głosem. Zjawa okazał się być bezdomnym z pobliskiego dworca i też postanowiła ogrzać się dziś na cmentarzu. No i miała na imię Rysiek. Co za ulga. Kiedy jednak Rysiek klapnął sobie na grobowcu obok i poczułem ten smród, to zacząłem mieć na nowo wątpliwości, czy on aby na pewno jeszcze żyje. Ale, że miałem już mocno w czubie, a i zapach palącego się wosku, unosił się w powietrzu i tłumił nieco ten smrodek, to jakoś to zniosłem. Poczęstowaliśmy go piwkiem i zaczęliśmy gadać. To znaczy głównie on. Opowiadał nam historię swojego życia i okazało się, że zanim skończył jako bezdomny na dworcu, pracował wcześniej w korpo, popijał czasem browce na cmentarzu razem ze swoim kumplem Malikiem, który jakoś szybko wykończył się po tym, gdy urodził mu się wyjątkowo pechowy syn. Spojrzeliśmy się z Mireczkiem na siebie. O ku*wa!

I gdy tak siedzieliśmy, słuchając jego historii z rozdziawionymi gębami, zza sąsiednich grobów wyskoczyły niebieskie zjawy.
- Stać! Policja! Nie ruszać się!
- Jezus Maria – powiedział Rysiek.
- O ku*wa – powiedział Mireczek.
A mnie zatkało. Bo policjanci przyłapali mnie akurat, jak zgarniałem z grobu na szybko piwo i chipsy do reklamówki. Staliśmy wszyscy z rękami podniesionymi do góry, ja z reklamówką, z której wystawał malutki wieniec, który w pośpiechu, lecz przypadkowo zagarnąłem wraz z butelkami i żarciem. No gorzej być nie mogło. Próbowaliśmy się jeszcze tłumaczyć, że jesteśmy Meksykanami i tak właśnie świętujemy wszystkich świętych, ale nam nie uwierzyli. Nie wiadomo czemu. Nie mieliśmy ze sobą żadnych dokumentów, więc zapakowali nas do radiowozu i wywieźli na komisariat.

Siedzieliśmy w jednej celi z tymi, którzy okradali groby, jeździli po pijaku i takie tam inne. No tak. Akcja znicz. Cholera. Gdy wzięli nas nad ranem na przesłuchanie, to im wyjaśniliśmy, że nam było zimno i poszliśmy na cmentarz, gdzie spotkaliśmy Ryśka. Dostaliśmy mandat za nieobyczajne zachowanie i nas wypuścili. Lżejszych o dwie stówy.

sobota, 2 listopada 2013

wszystkich świętych

Janeczka wręcz nienawidziła koloru czerwonego. W tym roku postawiła na wyjątkowo modne w tym sezonie zestawienie błękitnego z zielonym. Na grobie jej ś.p. małżonka można było stawiać margerytki lub irysy, ale tylko niebieskie oraz niebieskie lub zielone znicze. Nie wiedziała o tym Karolina, która kupiła znicze w kolorze żółtym i czerwonym, bo takie głównie były u sprzedawców, przed główną bramą cmentarza na Kozielskiej. Zawsze wydawało jej się, że najważniejsze jest hołdowanie tradycji i pamięci zmarłych i o tym głównie myślała, udając się na grób wuja.

- No moja Droga, poszłaś po prostu nieprzygotowana – zaśmiała się ciotka Wanda - trzeba było zadzwonić wcześniej do Janeczki i zapytać, co wolno Ci będzie postawić.
- Haha. Janeczka powinna nam wysyłać maile wcześniej. Mój bukiet też skrytykowała – wtórowała jej ciotka Maria.
- No wiecie, jaka jest Janeczka. Ja zawsze uważałam, że jej na głowę się rzuciło – to Wanda.
- W przyszłym roku też już tam nie pójdę – to Maria.
- Lepiej dowiedzmy się zawczasu, jaki kolor kwiatów będzie chciała mieć na swoim pogrzebie – podsumowała Wanda.

Nie znam Janeczki, nie znam Karoliny, Wandy z Marią też nie. Ale podsłuchałem tę rozmowę, zapalając znicze przy zbiorowej mogile ofiar filii obozu KL Auschwitz, który był kiedyś po sąsiedzku. Na Kozielskiej. Tradycji polskiej stało się zadość.

Foto: net



piątek, 1 listopada 2013

szał trzech ciał

Na szyi i plecach czułem jego gorący, przyspieszony oddech. Napierał na mnie od tyłu całym ciężarem swojego dużego, pięknego, opalonego, perfekcyjnie wyrzeźbionego na siłowni ciała. Na ramieniu czułem to cholernie przyjemne drapanie jego trzydniowego zarostu. Czułem jego wspaniały zapach, zabójczą mieszaninę aromatu męskiego ciała i towarzyszącej mu nuty kawy, czekolady, drzewa sandałowego i malin. Używał tego zapachu od lat. Czułem go całego, dokładnie, naprawdę blisko. Moje plecy przyklejone do jego szerokiej klatki piersiowej. Czułem przyspieszone bicie jego serca, czułem bijące od niego ciepło i każdą kolejną kroplę jego potu spadającą na moje plecy i pośladki, spływającą swobodnie i głaszczącą moje ciało. Nasze dłonie splatały się w dzikim szale, nasze ciała ścierały się, niczym w dzikim, namiętnym, plemiennym tańcu. Byliśmy jednością. Posuwał się w przód i w tył, bez żadnego rytmu, a ja wraz z nim, na żywioł, poddając mu się całkowicie.

Ją miałem tuż przed sobą. Jej przepiękne ciało, tak miłe w dotyku. Dziś, teraz, miałem je tylko dla siebie. Ta cudowna, przemiła, brzoskwiniowo-aksamitna skóra, gładka i przepięknie błyszcząca, o zapachu migdałów i mleka kokosowego. Czułem jej delikatny, kobiecy zapach, drażnił moje nozdrza, najcudowniej, jak to tylko możliwe. Moja twarz ukryta w jej długich, wyjątkowo bujnych, kasztanowych włosach. Jej głowa lekko odchylona do tyłu, jej ciało wygięte w najdziwniejszych pozach, jej zgrabne dłonie delikatnie ocierały się o moje. Moje ciało przyklejone do jej ciała. Jego ciało przyklejone do mnie. Byłem bezwładny, z szeroko rozstawionymi nogami moje ruchy były ograniczone, ale poddawałem się temu bezwiednie. Prawdziwy szał. Szatański galop. Byliśmy w jakimś dziwnym amoku. Ale to uwielbialiśmy. Nasze głośne, przyspieszone oddechy mógł usłyszeć każdy. Te postękiwania, bezwiedne okrzyki. Znaliśmy się od lat. Tworzyliśmy cudowne, doskonale ze sobą zgrane trio. Czasem robiliśmy to w czwórkę, piątkę lub szóstkę. Z innymi kobietami lub mężczyznami. Lubiliśmy się wspólnie zabawiać, czasem w większym gronie. W każdej wolnej chwili. Jak teraz. Biorąc na plaży udział w konkursie przeciągania liny.

bring it