poniedziałek, 30 września 2013

nerkę sprzedam

część pierwsza tu... [click]

Jak postanowiły, tak zrobiły. W drodze losowania wypadło, że na pierwszy ogień, na rozkręcenie tego interesu, pójdzie nerka Gracjeli. Jeżeli można by tu jakoś rozróżnić, to spośród dwóch brzydul, Gracjela była tą mniej brzydką. Ale przy okazji głupszą. Dlatego zawsze przegrywała z Grizeldą wszelkie zakłady oraz losowania. Nie było to dla niej żadnym powodem do dumy, bo bycie najładniejszą wśród najbrzydszych nie było honorem.

Stanęły więc razu pewnego Grizelda z Gracjelą tuż koło kościoła, na chwilę przed nieszporem, z dużym ogłoszeniem, że sprzedadzą nerkę. Jako, że siostry były wyjątkowo brzydkie, brzydka pewnie była również nerka. A brzydkiej nerki żaden klient by nie chciał. Choćby i za darmo. Wiadomo, takie czasy, klyjent płaci, klyjent wymaga. Wszystkie staruszki w drodze do kościoła omijały je szerokim łukiem, patrząc na nie z obrzydzeniem. Zaalarmowany kościelny wybiegł nawet przed kościół z kropidłem i wiaderkiem wody, ale kiedy je zobaczył, szybko się wycofał. Zainteresowanie było niestety słabiutkie. Zainteresowała się nimi jedynie miejscowa policja, robiąc obławę i oskarżając siostry o nielegalny handel.

Akcja policyjna odbiła się szerokim echem we wszystkich lokalnych mediach. Gazety pisały, a radia nadawały serwisy co godzinę, o skutecznym rozbiciu szajki handlarzy organami.

Z tą akcją rozbijania szajki było zresztą tak, że kiedy wozy policyjne nadjechały na sygnałach z każdej strony, wyskoczyli z nich dzielni policjanci oraz antyterroryści, którzy minęli Grizeldę i Gracjelę szerokim łukiem, patrząc na nie z obrzydzeniem, po czym wielkim taranem wyważyli drzwi kościoła, wrzucając świece dymne i granaty hukowe. Dopiero po opatrzeniu ran i ocuceniu staruszek oraz kościelnego, posterunkowy Malik zadzwonił na zapamiętany przez jedną z nich numer telefonu. Tak oto wpadły Grizelda z Gracjelą. Nie dane im chyba było odmienić swego losu.

Grizelda i Gracjela dość szybko zostały z pierdla zwolnione, ze względu na duże zaludnienie. Bo kiedy je tam przewieziono, do jednej z dwóch celi posterunkowego  aresztu, pozostałe aresztantki omijały je szerokim łukiem, patrząc na nie z obrzydzeniem i zażądały przeniesienia pod groźbą samobójstwa. Siostry miały więc dla siebie całą celę, w drugiej zaś siedziało czterdzieści turystek z bułgarskiej wycieczki. Przeniosły się tam również wszystkie szczury.

Choć Gracjela była głupia, to ona wymyśliła inny sposób na zrobienie kasy. I wpadła na niego przypadkiem. Słuchając wystąpień posłów Palikota….

niedziela, 29 września 2013

gdzie te gorące akcje?

No to mi wcisnęli niezły kit w tej bibliotece. Jakiś czas temu przeczytałem, a właściwie przebrnąłem przez „50 twarzy Greya”. Wziąłem się za to z czystej ciekawości. I się załamałem. No bo wyszło na to, że nie ma tam nic takiego, czego człowiek by nie robił. I to w podstawówce. Nie wiem, co mnie wzięło, by poczytać dalej, chyba trochę z nudów. Poszedłem więc do biblioteki, mojej ulubionej i mi to wcisnęli. „Portret Doriana Graya” od jakiegoś Wilde’a. Ja tam gościa nie kojarzę, więc wziąłem tę książkę ze sobą do domu i w pierwszej wolnej chwili zabrałem za czytanie. Czytałem i czekałem, aż się zacznie akcja. Lecz się nie zaczęła. No jasna cholera.

czwartek, 26 września 2013

walc Krystyny

pierwsza część jest tu... [click]

Krista po swoim wyskoku z telefonem z urzędu skarbowego omal nie umarła. Ze strachu. Było nam jej żal. Wymyśliliśmy więc na szybko strategię, że będziemy robić z siebie głupków. Wredny Rak musiał wtrącić te swoje trzy grosze i powiedział, że nie będzie trudno. Więc, gdy kilka minut później znów zadzwonił telefon, odebrałem i powiedziałem, że główna księgowa jest na urlopie.  Poprosiłem o kontakt następnego dnia.

Dzień później nasza księgowa odebrała telefon i zmienionym głosem umówiła się na kontrolę kolejnego dnia. O ósmej. Będąc  głównym sprawcą zamieszania, zobowiązałem się, że przyjadę po nią i podwiozę do pracy, żeby się nie tłukła autobusem z rana. Dziesięć razy mi przypominała, że mam być punktualnie. Wstałem więc o szóstej, poszedłem pod prysznic, napiłem się kawy. Czasu miałem mnóstwo. Do Kristy jechało się piętnaście minut  i dziesięć do firmy. Dwadzieścia po siódmej ruszyłem spod domu. Przejechałem skrzyżowanie, a później kolejne. Przejechałem ze dwa kilometry i gdy wjechałem na estakadę, zobaczyłem trzy zamknięte pasy a na środku walec. I kiedy tak się wlokłem za tym walcem i setką samochodów, uświadomiłem sobie, że nikt mi nie uwierzy. A na pewno Krista.

Kiedy podjeżdżałem pod dom Krystyny i zobaczyłem ją tupiącą ze złości, krew mi odpłynęła. Otworzyła drzwi i zaczęła krzyczeć. O, jak ona krzyczała. Darła się wniebogłosy, a ja nie mogłem dojść do słowa. I co mi znowu powiesz? Co teraz wymyślisz? – zapytała. Więc odparłem zgodnie z prawdą, że wstrzymał mnie walec. Bałem się, że mnie zabije i trochę skuliłem, ale ona zaczęła się śmiać. Śmiała się równie głośno, jak wcześniej krzyczała. Śmiech przeszedł w histeryczny, gdy uświadomiła sobie, że już jest spóźniona. Można było przypuszczać, że ten ze skarbówki tak śmiał się nie będzie.

I choć gość był sztywny, jak jego koleżanka, to kontrola poszła dobrze. Mieliśmy trochę zamieszania i troszeczkę stresów. Krystyna podśpiewując, sprzątała papiery, a my poszliśmy na fajkę. Gdy wróciliśmy, zdziwiliśmy się tylko, że wyszła tak znienacka i bez pożegnania. Zamknęliśmy ten burdel i poszliśmy w cholerę. Właściwie na piwo, by odreagować. I gdy tak siedzieliśmy w tej knajpie, dzwoniła do nas Krista. Do wszystkich po kolei. Żeby się nie denerwać, nikt z nas nie odebrał. Pewnie nic ważnego.

Kiedy następnego dnia przyszedłem do pracy pierwszy, zobaczyłem Kristę. Pomyślałbym, że była tak wcześnie, gdyby nie to, że nie miała kluczy i ciągle słodko spała. Na biurku naszego szefa, z torebką pod głową...

wtorek, 24 września 2013

Grizelda i Gracjela

Jeżeli bylibyście w stanie wyobrazić sobie istoty tak brzydkie, że brzydszych już sobie wyobrazić nie można, to prawdopodobnie byłyby to właśnie Grizelda z Gracjelą. Dwie siostry, mieszkające razem, w odrapanej, walącej się kamienicy nieopodal wysypiska śmieci, po drugiej stronie bagna. Tak koszmarnie brzydkie, że nawet imię Grizelda było dla nich zbyt ładne. Nie mówiąc o Gracjeli.

Grizelda z Gracjelą nienawidziły ludzi. Z wzajemnością. Kiedy wychodziły z domu, dzieci uciekały z krzykiem, chowając się w spódnicach matek, psy skomląc uciekały w krzaki, ptaki przestawały ćwierkać, słońce kryło się za chmury. Nawet wiatr ucichał, choć na wysypisku śmieci zawsze wiało jak cholera.

Grizeldzie i Gracjeli nigdy się nie przelewało. Od dziecka, kiedy jeszcze mieszkały w tej kamienicy razem z rodzicami. Rodzice zresztą też nie poświęcali córkom czasu, zajęci zbieraniem butelek i czasami złomu. Grizelda i Gracjela nie miały w szkole koleżanek. Nie miały też zwierzątek. Raz tylko, gdy rodzice znaleźli w lesie pieska, przywiązanego do drzewa, postanowili sprawić córkom radość i wzięli go do domu. Piesek był bialutki z czarnymi łatkami. Słodziutki kundelek, z dużymi oczami. Płaczom i krzykom nie było końca, gdy matka Grizeldy i Gracjeli zaczęła go przymierzać do dużej brytfanny. Rodzice się zlitowali. Zachwytom nie było końca. Karmiły go przysmakami, pieściły, głaskały, a pies wył wniebogłosy. Skulony, wystraszony. I kiedy tylko nadarzyła się okazja, uciekł sam do lasu i przywiązał się do drzewa. Rozpacz była wielka. Aaa. Był jeszcze kotek. Lecz ten akurat popełnił samobójstwo, skacząc z okna strychu, na którym mieszkały Grizelda z Gracjelą. Razem z rodzicami. Wtedy też był dramat. Żeby jakoś rozweselić córki, rodzice przebrali je za śmierć i zarazę i kazali postraszyć dzieci od sąsiadów.

Na takich to rozrywkach płynęło im życie. Grizelda i Gracjela żyły sobie wspólnie, kontynuując rodzinne tradycje. Żyły sobie z tego, co znalazły na śmietniku. Tak, jak ich rodzice, ze złomu i butelek. Choć zdarzało im się czasem trafić rarytasy. Jak wtedy, gdy znalazły wśród śmieci pięć puszek mielonki. Siostry lubiły swoje towarzystwo. W żadnym innym nie czuły się tak dobrze. Zresztą innego nie miały. Czas spędzały wspólnie . Lubiły wieczorami pospacerować sobie koło oczyszczalni ścieków, wcinając przysmaki, które ukradły wcześniej dzieciakom sąsiadów. Tak było i tego dnia, gdy wspominając nieszczęśliwe dzieciństwo, postanowiły odmienić swój los.

Postanowiły sprzedać nerkę...

część II tu... click

poniedziałek, 23 września 2013

wesele ceregiele

Choć Malik już nieco przetrzeźwiał, to wyciągnięcie od niego informacji, w którym ten ślub ma być kościele, graniczyło z cudem. Dokładnie pamiętaliśmy z Mireczkiem, że o ten chodziło. Pod takim wezwaniem, ale może w innym mieście?! Mogliśmy zgadywać do usranej śmierci, lub do siedemnastu, bo tyle jest miast w aglomeracji. Plus do tego wiochy. Isiu był w drodze do domu Malika. Po buty. Więc zadzwoniliśmy do niego, by przejrzał papiery. No musiał być gdzieś jakiś ślad, cholera jasna. Marzyłem tylko o tym, by ten dzień się skończył. My, by nie marnować czasu, wsiedliśmy do auta Miriam, a Isiu miał dojechać, z głupimi butami. Miriam słynął z tego, że zawsze się gubił. Tak, jak i tym razem. Choć upierał się, że wie, dokąd jedzie. I gdy piętnaście minut później zobaczyliśmy auto Isia, jadące z naprzeciwka, dał nam się przekonać i zawrócił za nim.

Kiedy podjechaliśmy pod kościół, to już były tłumy. Całe stado gości. A było tak pięknie. Byliśmy przed czasem, ale w złym kościele. Wszyscy na nas patrzyli, z przerażeniem w oczach, jak na jakieś zjawy. Fakt. Prezentowaliśmy się pięknie. Sflaczali i na kacu. Postanowiliśmy się jednak nie zrażać i wyciągneliśmy Malika z tego cinquecento. Dokładnie z bagażnika, bo Miriam miał vana. W tym czasie podeszła do nas jego narzeczona. Przyznać trzeba... ładna. Choć też trochę stara, ale bardzo niezła i z kompletem zębów. Przedstawiliśmy się ładnie i ją wyściskaliśmy. A ta tylko spojrzała na Malika i się rozpłakała. To pewnie ze szczęścia. Ale zaraz uświadomiłem sobie, że stał przed nią narzeczony, trochę pokiereszowany, z rozbitym łbem i w spalonym garniturze. W dodatku bez butów. Bałem się, żeby w ostatniej chwili się nie rozmyśliła, bo te wszystkie starania byłyby do dupy. Malik na jej widok bardzo się ożywił, choć ledwo stał na nogach.

W trakcie ślubu Malik zasnął. My z chłopakami również. Jego obudzili w trakcie, a nas pod sam koniec. Przespaliśmy to wszystko, przysięgę i ceregiele. No cholera. Szkoda. Miriam powiedział, że już tam kiedyś w życiu ślub jeden widział, Mireczek miał to w dupie a ja zapytam Isia. On jedyny godnie nas reprezentował. Po życzeniach wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy do restauracji.

Gdy goście weszli do środka, szczęśliwy małżonek chciał przenieść świeżo upieczoną żonę przez próg. I kiedy tak wziął Malik zamaszystym ruchem małżonkę swą na ręce, obrócił się i przekraczając próg, przypieprzył jej głową w futrynę. Na całe szczęście, na całe cholerne szczęście, panna młoda zemdlała tylko na chwilę. Bo kiedy wniósł ją taką, bezwładnie zwisającą mu na rękach, cała sala zamarła. I nikt nie śpiewał "sto lat". Jedynie Miriam nie stracił zimnej krwi i oblał ją zmrożonym szampanem, niszcząc jej tym przy okazji misternie ułożoną fryzurę. - Na szczęście mamy kapelusz - skwitowałem. - No. I ciemne okulary - dorzucił Mireczek. Co on z tymi okularami? Nieważne. Spadł mi poziom stresu i zrobiłem się głodny.

O dziwo, przy obiedzie nie stało się nic strasznego. Zresztą, gdyby nawet, to nie nasza brocha. My już swoje zrobiliśmy. Ożeniliśmy Malika i to było najważniejsze. Niech się martwi żona. Choć trzeba przyznać, że doprowadzenie go do ołtarza kosztowało nas tyle, że musieliśmy się upić. Z nerwów. Bo Malik to jak zawsze.

No i gdy tak po raz któryś wznoszono za nich toast i śpiewano "sto lat", Malik ucałował żonę tak namiętnie, że aż stracił głowę. Stracił także równowagę, gdy siadając, potknął się o krzesło i padł z nim na podłogę. Dokładnie to o jej krzesło, gdy właśnie miała na nim usiąść. Patrzyliśmy spokojnie, jak ta swieżo upieczona żona resztkami sił, rozpaczliwie machając w powietrzu rękami, próbuje złapać równowagę. W ostatniej chwili łapiąc się obrusu, upadła na dupę ze wszystkim ze stołu. - Odleciała. No to zdrowie! - wzniósł toast Mireczek.

sobota, 21 września 2013

o rżnięciu proboszcza

W parafii, w pipidówie, w której mieszkała moja babcia, rżnęli księdza proboszcza. Rżnęli go dwaj inni księża z sąsiedniej parafii, w sąsiedniej pipidówie. I wiedzieli o tym wszyscy. Żywot księdza był hulaszczy, a to kosztowało. Rozrywki finansowali mu wierni parafianie. Prawdziwi katolicy, lud głębokiej wiary. I nikomu to nie przeszkadzało. Do czasu.

O ekscesach księdza proboszcza zaczęło się jednak robić głośno. We wsi aż huczało. Szczególnie po tym, gdy ksiądz ogłosił zbiórkę. Na naprawę dachu. Ksiądz był rozrywkowy, a parafia biedna. Więc i zbiórka nie szła dobrze. Co niedzielę, ksiądz z ambony wzywał z imienia i nazwiska tych, którzy jeszcze nie wspomogli. Gdy już forsę zebrał, to wkrótce przewalił, bo żywot wiódł hulaszczy. I rżnęli go ci księża. W pokera. Na kasę.

piątek, 20 września 2013

zaświadczenie praktykującego katolika

Ja wiedziałem. Ja, do jasnej cholery, się tego spodziewałem. Po tylu latach niechodzenia do kościoła, wypadłem z obiegu. I kiedy miałem zostać ojcem chrzestnym mojej siostrzenicy, okazało się, że nie wystarczy pójść już tylko do spowiedzi. Potrzebne było zaświadczenie o praktykowaniu wiary. No to lipa. Zadzwoniłem do mamy. Ona zawsze tak się udzielała w tej swojej parafii i miała znajomości. Powiedziała, żebym się w łeb palnął, bo ona ona nie będzie o nic prosić i wstydu sobie robić przed księdzem proboszczem. No jasna cholera. Ile się przy tym nagadała. O jeden głupi świstek. Poradzę sobie sam.

Z okna mojej kuchni widać jakiś kościół. Kiedyś obok niego nawet przejeżdżałem. Poszedłem więc pełen wiary, że pójdzie mi gładko. Lecz się przeliczyłem. A wszystko przez tę wredną, co siedziała w kancelarii.
- Dzień dobry.
Cisza.
- Dzień dooobry.
Znowu cisza.
- Niech będzie pochwalony.
- Kto?
- Rafał XXXX. Ja chciałem…
- Kto pochwalony?
- Aaa. No Jezus Chrystus.
- Od początku proszę.
- Dzień dobry.
Znowu cisza.
- Niech będzie pochwalony…
- Kto?
- No Jezus Chrystus.
- Jeszcze raz.
- Dzień dobry. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków.
- Ja chciałem dostać zaświadczenie. Takie na chrzestnego. Podeszła do kartotek, do jednej szuflady. Jak ją otworzyła, to dyndały w niej dwie kartki. Mnie na nich nie było. Wredna je przejrzała i spytała, czy przyjmuję kolędę.
- No ja to nie bardzo, ale za to moja mama….
- A kto ma być chrzestnym? - i siadła do biurka.
- A może dałoby się tak ofiarę przekazać? Może jakąś większą..

Spojrzała na mnie tylko, znad tych okularów i zapytała:
- Czy pan urwał się z choinki?????

Z choinką akurat było tak. Grałem kiedyś w badmintona z synem koleżanki. Na ich działce pod miastem. Dałem smarkaczowi fory, więc się rozochocił i walił z całej siły. No i w końcu odbił tak, że lotka poleciała dość wysokim łukiem i spadła na czubek sosienki sąsiadów. A, że lotka była jedna, to po nią poszedłem. Normalnie bym to olał, ale smarkacz wygrywał, więc chciałem mu pokazać, że łatwo nie będzie. No i wszedłem na tę cholerną sosnę. Nie była w końcu wielka. Tylko bardzo wiotka, więc gdy byłem tuż przy czubku i już trzymałem lotkę, sosna się ugięła i runąłem na dół. Strasznie głupio to musiało wyglądać, kiedy tak wisiałem dwa metry nad ziemią, dzierżąc w łapie sosnę. O tym, że są to dwa metry przekonałem się później, oglądając zdjęcia. Bo myślałem, że jest wyżej. W chwili, gdy spadałem.

- Tak. – odpowiedziałem, no bo grzechem było skłamać – gdy syn mojej koleżanki odbił lotkę z badmintona tak, że spadła na czubek choinki sąsiadów. A że lotka była jedna…..
- Dość! – krzyknęła – Niech się pan wynosi.
- Ale ja naprawdę… Choć to dawno temu.
- Do diabła! Wynochaaaaa!!!!!

czwartek, 19 września 2013

panna młoda, kolo i awantura

No co za k.... kretyn. Ręce mi opadły, kiedy wysiedliśmy z Isiem i Mireczkiem pod kościołem. To, że ja zapomniałem założyć Malikowi buty, to jedno. To, że Mireczek zapomniał, to drugie. Ale to, że ten ku*wa kretyn nic nam nie powiedział, jak biegliśmy przez piaskownicę w stronę samochodu Isia to kuriozum jakieś. Po drodze kupiliśmy mu całkiem zgrabny kapelusik i ciemne okulary. Tak na wszelki wypadek. A teraz dodatkowo okazało się, że nie ma butów. No ręce mi opadły. Mireczek powiedział, że ma wszystko w dupie i poszedł na fajkę. Ja byłem świadkiem, więc nie mogłem, choć też miałem ochotę.

Mimo, że z Mireczkiem nigdy łatwo się nie poddawaliśmy, to tym razem nie mieliśmy już pomysłu ani czasu na szukanie butów. My nosiliśmy 44 a Malik dwa rozmiary większe. Pościągaliśmy durniowi plastry oraz bandaż z głowy. Zaprowadziliśmy go do kościoła, posadziliśmy przed ołtarzem i obstawiliśmy kwiatami. Wymyśliliśmy, że ślub będzie trwał, a my w jego trakcie podrzucimy mu te buty. Pojechał po nie Isiu. Zyskaliśmy tym sposobem jakąś godzinę. Pozostało jeszcze tylko uzgodnić wszystko z panną młodą. A tej ciągle nie znaliśmy.

Pewnie nikt się nie spodziewał, że przyjdziemy pierwsi. A tu taka niespodzianka. Wyszliśmy z Mireczkiem z kościoła, by przechwycić narzeczoną. Staliśmy za rogiem, paliliśmy fajki i trzęśliśmy się z nerwów. Zupełnie, jakby to któryś z nas miał za chwilkę się ożenić. Trzeba przyznać, że trochę nas to nerwów kosztowało.  Może trzeba było lepiej tego Malika kopami w drzwi nie budzić? Zawsze uważałem, że byliśmy dla niego za dobrzy. Ale przynajmniej wszystko było już na dobrej drodze. Pozostało jedynie wyjaśnić, co i jak z butami.

W końcu podjechała panna młoda. Schowaliśmy się za rogiem. Jakoś odruchowo. Przecież nic nie przeskrobaliśmy, a chowaliśmy się, jak dzieci. Postanowiłem wziąć byka za rogi i poszedłem z nią pogadać. Z daleka widziałem, że piękna nie była, ale co się w sumie dziwić? Która normalna laska zdecydowałaby się na ślub z nim i to po tak krótkim czasie? Panna była nieco stara, bardzo brzydka i nie miała zęba. No tego akurat się nie spodziewałem. Sam już nie wiedziałem, kto większą desperacją się wykazał. Czy ona, czy Malik? Przedstawiłem się brzyduli oraz pozostałym i wziąłem ją na boczek. Kolo, który stał tuż obok, dziwnie na nas patrzył. Kiedy laska zaryczała: Cooooooo?? poczułem się nieswojo. W życiu każdej panny młodej, nawet takiej brzydkiej, ten dzień jest najpiękniejszym i ma być idealny. Próbowałem ją uciszyć. Ale nie pomogło. Laska wściekła się okrutnie i wbiegła do środka. Zaraz za nią kolo. No i zaczęła się awantura. O Malika. Gdy wtrącił się kolo. Czyli narzeczony.

I wtedy się okazało, że wprawdzie byliśmy przed czasem, to w niewłaściwym kościele.

środa, 18 września 2013

jak zrobiłem loda

Zrobiłem dzisiaj lodaaaaa. Bo od dawna chciałem. Yhmmm.

Wziąłem pół litra mleka i do tego jajka. Ćwierć litra śmietanki i ćwierć kilo cukru. Wykonanie? Bardzo proste. Wrzucić żółtka, wsypać cukier, a później ucierać. Mleko zagotować i stopniowo wlewać. Do garnuszka. Później dodać żółtka. Mieszać, mieszać, mieszać i tak, aż zgęstnieje. Ściągnąć z ognia, mieszać dalej i tak aż ostygnie.

Zmiksowałem figi, ubiłem śmietankę. Dodałem do żółtek. Przelałem, zamroziłem a po sześciu godzinach... wyrzuciłem go do śmieci, bo coś pomyliłem i był bardzo słony.

poniedziałek, 16 września 2013

spier*alaj

Zawsze dobrze pracowało mi się w małych firmach. Jak w tej, przed 15 laty. Z Ulką, Tomkiem, głupim Rakiem i p. Krystyną. Mieliśmy małe, eleganckie biuro, na ostatnim piętrze starego biurowca, w zielonej części miasta. Urządzone ze smakiem, nowocześnie, z efektownymi, szklanymi ściankami. Jak w akwarium. Jedno z nich zajmowała Krista.

Krystyna to nasza księgowa, główna, starsza od nas wszystkich średnio o dwadzieścia pięć lat. Ale babka z niej była fajna. Trochę nas wszystkich musztrowała, więc dostała ksywę Frau Krista. Współpraca jednak układała nam się dobrze. Bo musiała. Czasem chodziliśmy do niej pod koniec miesiąca na żebry, czyli po zaliczkę. Krista zawsze wywracała oczami, robiła groźną minę, a na koniec wykład o umiejętnym gospodarowaniu finansami. Na koniec sięgała do kasetki i dawała nam kasę.

W zasadzie wszyscy bardzo się lubiliśmy. Często przynosiliśmy do pracy ciacha z ulubionej cukierni Kristy. Czasem jako przekupstwo, a często tak z sympatii. Utuczyliśmy ją w sumie o piętnaście kilo.

Z Kristy robiłem sobie czasem jaja. Jak wtedy, gdy wcinała kanapkę na sucho, w tym swoim akwarium. Stałem akurat koło biurka Ulki i wzięło mnie na żarty. Wykręciłem wewnętrzny 203 i obserwowałem ją przez szyby. Krista z pełnymi ustami odebrała:
- halo?
- dzień dobry, Broniewski. Z główną księgową proszę.
- przy telefonie.
- dzwonię z Izby Skarbowej. Jest Pani podejrzana o nadużycia..
W tym momencie Krista wypluła nieprzemielone śniadanie do kosza na śmieci.
- jakie nadużycia??? - zapytała wystraszona.
- to ja tu zadaję pytania. Potrzebuję informacji za ostatni kwartał...
- chwileczkę, bardzo proszę poczekać, wezmę segregator.

I kiedy tak Krista biegała między regałem a szafą, zauważyła przez te szyby mnie i Ulkę, płaczących i składających się ze śmiechu. Ubaw mieliśmy po pachy. Ulka stała zgięta w pół, jedną ręką podpierała się o biurko a drugą trzymała się za brzuch. Ja klęczałem przy niej. Dawno się tak nie uśmiałem. Co innego Krista. Zawsze harda trzęsła się jak galareta. Teraz chyba już ze złości, której dała upust, rzucając w nas segregatorem i tłukąc dwie szyby.

Dzień później, kiedy Kriście na biurku zadzwonił telefon, rzekomo znów z urzędu skarbowego, rzuciła do słuchawki krótkie "spierdalaj" i triumfalnie spojrzała w stronę biurka Ulki, a potem mojego. Akurat do niego podchodziłem, wycierając jeszcze ręce papierowym ręcznikiem, prosto po wyjściu z kibla...

część druga jest tu [click]

niedziela, 15 września 2013

pan młody i druhny

No i stało się. Cholera jasna. Zaspałem. Łeb mi pękał, miałem mroczki w oczach, trzęsły mi się łapy i bolały kości. Ledwo przypominałem sobie ten wczorajszy wieczór. Pamiętam tylko, że z Mireczkiem wspólnymi siłami odstawiliśmy Malika do domu. A co było później?

Gdzieś w przebłyskach przypominałem sobie, że jadąc na tylnych siedzeniach, popijając dalej z Gołębiem i Miriam śpiewaliśmy "Rozamundę". A dokładniej jeden wers. Nie wiem, który kretyn to wymyślił, ale było to mniej więcej tak: "Rozamundooooooo. Bez Ciebie smutno i źleeeee, Rozamundooooooo. Bez Ciebie smutno i źleeeee, Rozamundooooooo. Bez Ciebie smutno i źleeeee". I tak ze sto razy. Wydawało mi się, że całą resztę wypomni nam Isiu. Dla niego ten wieczór pewnie był niezapomniany.

Trzeba się było zbierać. Isiu miał przyjechać po mnie, Mireczka i Malika o dwunastej. My mieliśmy mu pomóc się ogarnąć i dowieźć na imprezę. Gołąb i Miriam mieli dotrzeć do nas później. Sami.

Kiedy tak staliśmy przed mieszkaniem Malika, dzwoniliśmy, pukaliśmy i kopaliśmy z całej siły w drzwi, pan młody w końcu nam otworzył. Wyglądał tak, jak my. Czyli jak śmierć. Poza tym, że miał na czole ogromnego guza. Zapewne nabił go sobie po tym, jak potknął się o śmieci. No k... mać.

Wsadziliśmy na szybko najszerszy nóż do zamrażalnika. Mama zawsze tak robiła, gdy nabijałem sobie guza. W dzieciństwie. Klik-klakami. Przykładała zimny nóż i guz powoli znikał. Malika trzeba było ogolić i ubrać. Jako, że trzęsły mu się łapy oraz inne członki, to wypadło na mnie. Mireczek miał w tym czasie doprasować mu garnitur. Bo mimo, że Malik miał go w pokrowcu, to trzymał go w walizce.

Zabrałem się za golenie Malika. Miałem problem ogolić się sam, a co dopiero jego. Trzęsły mi się ręce, trząsł się cały Malik. Nawet nie wiem kiedy, zaciąłem go po raz pierwszy.
- o ku*wa - krzyknął Malik,
- o ku*wa - krzyknąłem ja.
Mireczek wbiegł wystraszony do łazienki i gdy zobaczył, co się stało, wrócił do prasowania.
- o ku*wa - krzyknął zaraz.
Pobiegłem szybko do pokoju i zobaczyłem odbity kształt żelazka, w kolorze spalenizny na plecach marynarki.
- o ku*wa - wyszeptałem.
Ustaliliśmy wspólnie, że nic mu nie powiemy. I poprosimy kamerzystę, by nie filmował ich od tyłu.

Malik ledwie siedział na brzegu wanny. Próbowałem zrobić go na bóstwo i goliłem dalej.
- o ku*wa - krzyknął Malik.
- o ku*wa - krzyknąłem ja.
- o ku*wa - krzyknął Mireczek.
Pobiegłem do pokoju i krzyknąłem
- o ku*wa.
No nic, od przodu ujęć też nie będzie.

Malik po goleniu wyglądał jak zarzynana świnia. No lepiej się nie dało. Przykleiliśmy mu cztery plastry i zaczął się ubierać. Kiedy zakładał spodnie, zaplątał się o nie i runął na podłogę waląc głową w śmietnik, który wciąż leżał na podłodze. A że śmietnik był stalowy.... Jako, że nie było więcej plastrów, to obandażowaliśmy mu głowę. - Przydałby się kapelusz - stwierdził Mireczek. Pomyślałem o tym samym, ale jedyne, co Malik miał, to sombrero wiszące na ścianie. Jakoś nigdy się nie chwalił, że był ze starą w Meksyku.

Musieliśmy wymyśleć coś po drodze. Na razie Malik był ogolony, opatrzony i ubrany, wzięliśmy w łapę bukiet, dupę w troki i pojechaliśmy do kościoła....

środa, 11 września 2013

Malik się żeni

I nadszedł w końcu ten dzień, którego obawiali się wszyscy. Malik postanowił się ożenić. Cieszyła się właściwie tylko jego matka, która ślepo go kochała i uważała, że wszyscy inni mają zgubny wpływ na jej ukochanego syna. Zresztą nie miała jakby wyjścia po tym, gdy dowiedziała się ostatnia. Przypadkowo. Od matki któregoś z nas, gdy ta składała jej gratulacje. Aaa. No i cieszyła się narzeczona. Jeszcze nieświadoma. Żal nam było dziewczyny, ale ponieważ jej nie znaliśmy, to szybko nam przeszło. Bo decyzja o ślubie była nagła. Przynajmniej tak uważaliśmy z Mireczkiem. Malik miał odmienne zdanie. Ale to w końcu jego sprawa.

Każdy kiedyś na koloniach miewał laski, które po wakacjach rzucał, ale jako, że Malik na wakacje jeździł tylko z matką, to nie miał doświadczenia. Więc, gdy pojechał w końcu sam, to ciężko się zakochał. Wiedzieliśmy z Mireczkiem, że Malik po wódzie miewał często różne zwidy, ale te były naprawdę najlepsze. No bo w sumie to mieliśmy ubaw. Największy na kawalerskim.

Kawalerskie mogliśmy zrobić dopiero dzień przed ślubem, bo Malik tego dnia akurat wracał od ojca zza granicy. Dorabiał na początek nowej drogi życia, co akurat było słuszne. Jako świadek wymyśliłem, że pójdziemy z chłopakami na dwa browce, kulturalnie. I wrócimy do domu, żeby zdążyć wypocząć przed weselem. Chłopaki, to oprócz nas jeszcze Isiu, Gołąb i Miriam. Miriam to wbrew pozorom był nasz kolega i miał taką ksywę dużo, dużo wcześniej, zanim ta prawdziwa pokazała w telewizji ch*ja.

Poszliśmy więc po Malika. Otworzyła nam drzwi matka, zaprosiła nas do środka, mówiąc, że Michałek jest w łazience, bo musiał się odświeżyć. W końcu zrozumiałe. Ale wtedy drzwi kibla się otwarły i odezwał się Malik:
- siema chłopaki, ja zara bede, ino sie wysrać musze.
No, byłoby naprawdę miło, gdyby Malik czasem jednak coś przemilczał.

Malikowi plan pójścia do knajpy niezbyt się podobał. Więc wymyślił ognisko. Na działce, na której jego matka budowała dom. Wozić nas pijanych zaofiarował się Isiu. Zabawa była przednia, a ognisko wielkie. Jak spaliliśmy już całe drewno, to pijany w sztok Malik dorzucał brykiet. Całymi paczkami. O brykiet upomniała się Malika matka. Miesiąc później. Gdy pojawił się, umówiony wcześniej, fachowiec od parkietów.

Impreza skończyła się chwilę po tym, jak skończył się brykiet i na moment przed przyjazdem policji. Gdy już Isiu podwiózł nas pod blok Malika, poszliśmy go z Mireczkiem odprowadzić. Wyjątkowo. Żeby nie wkurzać matki pana młodego i nie narażać się na awantury za nieswoje winy, postanowiliśmy po cichu wejść i pokierować go do łóżka w jego pokoju, który akurat był tuż obok wejścia. Bez zapalania światła. I kiedy tak szedł Malik chwiejnym krokiem w stronę wyra, potknął się o kosz ze śmieciami, który postawiła mu na środku rozsierdzona matka. Bo takie miała metody. I kiedy tak leżał Malik wśród obierek od ziemniaków i innych odpadków, wyglądał tak, jak jego ślub. O czym mieliśmy przekonać się nazajutrz.

wtorek, 10 września 2013

blog erotyczny

Dziś zacząłem zastanawiać się nad przekształceniem bloga w erotyczny. Kiedy po raz pierwszy na fanpage’u cyber-burdelu umieściłem wpis o cyckach, oglądalność poszczególnych wpisów była pięciokrotnie wyższa. Kiedy umieściłem felieton o cyckach Marianny na blogu, oglądalność również wzrosła. A może i czytelnictwo? Nie ulega wątpliwości, że cycki rządzą światem. Pokazując cycki można świat zwojować, a już napewno wszystko sprzedać. Na przykład moją starą komodę. Tylko cycki nie mogą być stare.

A wracając do blogu i jego erotycznego zabarwienia. Lata eksperymentowania pozwoliłyby mi obdzielić swoją wiedzą wszystkich czytelników, no bo wciąż ich jest niewielu. A trochę się szalało. Głupio mi jednak przed Mamą, która namiętnie zaczęła go czytać. I mówi, że nawet dobry. Ale jej nie mogę ufać.

Zresztą, mają tak wszyscy domorośli "pisarze". Ich blogi są czytane przez matki, siostry i kochanki oraz parę koleżanek. No bo kobiety zdecydowanie częściej czytają niż mężczyźni. Dlatego są autorzy, których książki sprzedały się w dwudziestu egzemplarzach. Z czego pięć kupiła matka.

Ja na szczęście nie mam takich ambicji, żeby pisać powieści. Na szczęście dla czytelników. Bo, gdy tylko o tym pomyślę, to oczami wyobraźni widzę mroczną powieść, tak zawiłą, że gdybym był w połowie, nie pamiętałbym, co było na początku. Bo ja tak mam. Nie używam zdań wielokrotnie złożonych, a przynajmniej nie często. Bo gubię się pod koniec  i nie wiem, o co mi chodziło. Choć bywały takie sytuacje, gdy mi się to przydało. Ostatnio w sądzie. Tłumaczyłem kilka razy, aż sędzia się poddała.

Dlatego blog erotyczny wydaje się być dobrym rozwiązaniem. Mało pisania, dużo fotografowania. A przede mną sława. Albo jeszcze lepiej. Pieniądze i sława. Tylko czy wtedy miałbym dalej motywację, żeby  chodzić do pracy w moim ukochanym korpo?

spodnie na szelkach

Chodziłem dziś w spodniach na szelkach. Po raz pierwszy od trzydziestu jeden lat. Ostatni raz miałem takie na sobie, kiedy byłem siedmioletnim brzdącem. Dostałem je, znaczy szelki, trzy lata wcześniej od Mamy. Pamiętam, że były piękne, amerykańskie, a właściwie w amerykańskie flagi. Były też elastyczne, a do spodni przypinało się je żabkami.

Po trzech latach eksploatacji szelki były już za krótkie, a żabki nie trzymały. A ja je po prostu uwielbiałem. Ilekroć Babcia próbowała mi to wytłumaczyć, to robiłem scenę. Robienia scen nauczyłem się od młodszych brata i siostry. Generalnie, zawsze byłem najbardziej stabilny emocjonalnie, ale wychodziłem na tym, jak Zabłocki na mydle. Więc mądrzejszy o nowe doświadczenia, robiłem awanturę, a po chwili miałem je na sobie.

Jak mówiłem, szelki były elastyczne a klipsy nie trzymały. Ilekroć szedłem z Babcią na zakupy, za każdym razem, gdy Babcia mówiła: nie garb się, ja się prostowałem a szelki strzelały. No i pewnego dnia po raz któryś wystrzeliły i wybiły mi zęba. Może nie tyle co wybiły, ale trochę ukruszyły. Nie byłem nigdy urodziwym chłopcem, a z tym ukruszonym zębem wyglądałem jeszcze gorzej. No i do tego jak clown w przykrótkich szelkach.

Może, gdybym nie był tak radosnym dzieckiem i nie chodził ciągle z rozdziawioną przez szeroki uśmiech gębą, szelka uderzyłaby mnie w brodę? Fakt, faktem. Do dzisiaj miałem uraz. Ale też szelki mam już inne, przypinane guzikami. No i już nie rosnę. Ani się nie garbię.

poniedziałek, 9 września 2013

łajza

Nie mówi się źle o ludziach, ale ta łajza zawsze miała się za lepszą. Ulubionym powiedzeniem było: No Jezuuu słodki i o matkoooo booooska. Często stała ze skrzyżowanymi nóżkami i rączkami i taksowała przechodzących ludzi pogardliwym wzrokiem, wydymając przy tym usta. Łajza była najpiękniejsza, najmądrzejsza i najlepiej ubrana. Różowe koszulki ściśle przylegały do jej szczupłego ciała, ledwo przykrywając pępek. Obcisłe spodnie prawie wchodziły jej w d*pę. Obwieszona biżuterią jak choinka, błyszczała nawet żarząc papierosa. Zresztą, paliła tego papierosa, trzymając go delikatnie w dwóch paluszkach, wysoko nad prawym ramieniem. Łajza mieszkała dwa bloki dalej, ale zawsze kręciła się u nas, wśród chłopaków z naszego podwórka.

Tej łajzy nikt poważnie nie traktował. Zawsze się z niej nabijaliśmy. Najbardziej chyba dlatego, że miała się za lepszą. Ani to z dobrej rodziny, ani żadna szlachta. A ciągle zadzierała nosa. Więc jak czasem przesadziliśmy, to łajza podpierała się pod boczek i mówiła prychając: no baaaaardzo śmieszne, yhmm. No ubaw po paszki.

Ku*wa.

Nie było sposobów na pozbycie się tej łajzy. Ciągle szwendała się za nami, przychodziła zawsze, jak siadaliśmy z chłopakami na ławce. Wyciągała cienką fajkę z tej swojej torebki i snuła głodne opowieści. Jak tą, że w szkole była powszechnym obiektem pożądania, kochała się w niej każda laska. Aż w końcu kiedyś nie wytrzymałem i mówię: - No weź Marcin. Nie przesadzaj.

niedziela, 8 września 2013

wakacje, jejeje

W końcu! Nadeszły upragnione wakacje. Wakacje dla mnie, bo dzieciaczki od tygodnia chodzą już do szkoły. Drogie, kochane dzieci. Kwiecie młodzieży polskiej. Przed wami ciężki rok, a właściwie dziesięć miesięcy wkuwania, klasówek, czytania lektur, olimpiad i egzaminów. Ale dobrze wam tak, cholerne, małe lenie!!!! Bo trzeba się uczyć, żeby kiedyś zdobyć dobrą pracę w korpo. Właściwie to uczyć, jak uczyć. Trzeba mieć przynajmniej papier, a tego się bez chodzenia do szkoły nie dostanie. A jak się nie będziecie uczyć, to pójdziecie do łopaty.

A my jadziem. W pizdu, a dokładniej na Ukrainę. Odczuwam taki lekki dreszczyk emocji, bo byłem tam tylko raz. I to kilka lat temu. I tylko we Lwowie. Dla mnie ten kraj to taka Azja, może nawet dżungla. Mniej więcej taka sama, jak Polska dla przeciętnego Niemca. Większość Polaków nie ma zbyt wiele do czynienia z Ukrainą i Ukraińcami. Dlatego też tak niewiele o nich wiemy. Wiemy za to na 100%, że ukraińscy mężczyźni ubierają dresy i klapki, coś jak kubota, obowiązkowo w zestawie ze skarpetkami i pracują na budowach, a ukraińskie kobiety chodzą w różowych spódniczkach i białych kozaczkach. I pracują w przemyśle rozrywkowym. No i wiemy, że mieli piękną panią premier, która skończyła w łagrze. No tak. Na Ukrainie w łagrze może skończyć każdy, nawet za pisanie bloga.

Ale jestem dobrej myśli. Zamierzam dużo zwiedzać, a na koniec poobijać się na Krymie. Mam tylko nadzieję, że drogie, kochane, ukraińskie dzieci też już będą chodzić do szkoły. Zajęte wkuwaniem, klasówkami, czytaniem lektur, olimpiadami i egzaminami nie będą robić tłoku i hałasu. No może poza ukraińskimi chłopcami, bo ci akurat i tak idą do łopaty.

Aha, no i że nie okaże się, że przypływając wcześniej do Odessy, zanim dotrę na Krym, nie zostanę tysięcznym pasażerem i nie skończę w psychiatryku.







sobota, 7 września 2013

6 bronków Malika

Malik zawsze chlał jak świnia. Odkąd pamiętam, czyli od czasów szkoły średniej, z każdej imprezy wynosiłem go nieprzytomnego. Albo ja, albo ktoś inny. Tak samo z knajpy. A chodziliśmy wtedy do takiej osiedlowej mordowni. Właściwie knajpa była dość spokojna. Do czasu, dopóki nie pojawialiśmy się tam z Malikiem. I Mireczkiem. Przyjaźniliśmy się w trójkę.

Mireczek i ja prezentowaliśmy wysoki poziom. Full kulturę. Wypijaliśmy na spokojnie po dwa browce. Może czasem trzy. Nie to co Malik. Walił bronka za bronkiem, a im więcej wypił, tym bardziej był odważny. Im bardziej był odważny, tym atmosfera w knajpie stawała się bardziej gęsta. Istniała jakaś zależność pomiędzy gęstością a ilością browców. Po dwóch wypitych przez Malika piwach, wszyscy na nas krzywo patrzyli, po trzech jeszcze bardziej krzywo, po czterech nas upominali, po pięciu straszyli, a po sześciu już wychodziliśmy sami, podczas gdy Malika wynosili na kopach. Nigdy nie mieliśmy okazji przekonać się, co byłoby po siedmiu.

Malika trzeba było po tym wyniesieniu z ziemi pozbierać, spodnie otrzepać i krew powycierać. Zawsze mógł na nas liczyć. Przyjaźń ponad wszystko.

I wracaliśmy tak z tej knajpy pięć razy dłużej, niż zajmowało nam dojście. Pewnego razu mieliśmy pecha, bo trafiliśmy na grupkę podpitych kolesi. Grupkę. No też ich było trzech. Wyraźnie szukali zaczepki. No i napotkali nas. Generalnie można by solówki, jeden na jednego. Ale, że był z nami Malik, to zaproponowaliśmy kolesiom, żeby go sponiewierali. Jemu i tak już było wszystko jedno. Kolesie coś tam marudzić zaczęli, ale wtedy odezwał się Malik. I już nie trzeba było negocjować.

Jak mu już spuścili staropolski wpie**ol, to wrzucili go do kałuży. Baliśmy się bardzo, żeby nam się Malik nie utopił, ale też nie chcieliśmy upaprać się błotem. Więc staliśmy nad nim i czekaliśmy aż się ocknie. Szarpaliśmy go za te fraki, żeby nam nie zasnął. Jak już Malik stanął o własnych siłach, to szliśmy dalej. Na przystanek autobusowy. Zawsze wsadzaliśmy go do pierwszego lepszego autobusu, który podjechał. I szliśmy do domu. Dzień później w budzie, Malik zawsze nam dziękował, że pomogliśmy mu wrócić z knajpy. No wiadomo. Prawdziwi przyjaciele.

Raz tylko o nim zapomnieliśmy. Byliśmy na imprezie u koleżanki. I kiedy nieprzytomny Malik, leżąc w przedpokoju, narzygał do butów jej matki, jej wściekły facet wyszarpał go za nogi na klatkę schodową. I leżał tam tak sobie. A impreza trwała. Ale kiedy Malik się ocknął, nie wiedział, gdzie jest i zasnął ponownie. Tyle, że dwa piętra wyżej. O tym, że był z nami na imprezie, przypomnieliśmy sobie z Mireczkiem w taksówce. W połowie drogi do domu.

piątek, 6 września 2013

korpo gazetki

Postanowiłem zapisać się do zespołu redakcyjnego korpo gazetki. Właściwie namówiła mnie do tego Baśka, mówiąc, że mam dar. Nasza firmowa gazetka to taka trochę „Trybuna Ludu”, ale na początek całkiem spoko. Niestety nie płacą dodatkowo za pisanie, ale kicham na to, bo zamierzam prowadzić najbardziej poczytnego bloga.

Poszedłem więc do koleżanki naczelnej. W korpo wszyscy to koleżanki i koledzy. Wszyscy mówią sobie cześć i po imieniu. Takie panują tu zasady. Są wprawdzie zadzierające nosa wyjątki, jak jedna taka dyrektor, odpowiadająca na moje cześć, chłodnym dzień dobry. Pfff. Jako, że może mi nagwizdać, dałem jej jeszcze dwie szanse. No i za trzecim razem, na moje cześć, zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, uśmiechnęła się trochę krzywo i odpowiedziała: cześć. A już miałem ją zacząć ignorować. Ale nie o niej miało być.

Tak więc poszedłem do naczelnej i powiedziałem, że chcę się zapisać. Zapytała, czy czytuję. Co miałem powiedzieć? Że nie? Że raz czytałem? Więc nakłamałem, że tak, że fajna i ogólnie super, ale przyda się im trochę świeżego spojrzenia.

Artykuły do naszej gazetki mogą mieć różne formy. Poradnikowe, np. jak dobrze zorganizować sobie miejsce pracy, jak radzić sobie ze stresem podczas wystąpień, ale też mogą być informacjami o nowym oddziale, o działalności dobroczynnej. Inną formą są wywiady z ciekawymi osobami.

Tadam. I tu od razu pomyślałem o sobie. Ale, że niezręcznie byłoby pisać o sobie samym, chociaż jestem niezwykle interesujący, to do redakcji postanowiłem wkręcić też Baśkę. Baśka to moja koleżanka taka trochę lepsza. Wiem, jak ma na imię ona, jej mąż, wiem, ile ma dzieci i jakie ma hobby. Chodzimy razem na kawę czasami. Do firmowej kuchni na trzecim piętrze. A w korpo to już dużo.

Baśka jednak zaczęła się buntować, bo kiedy powiedziałem w wywiadzie, który miał być o mojej pracy, że w moim dziale mam w cholerę obowiązków, ale najmniej mi pewnie płacą, że niektórzy to nieudolne lenie, że zawsze mnożą problemy, to powiedziała, że się pod tym nie podpisze i z redakcji się wypisała. Ja właściwie też.

Wolę prowadzić swojego bloga, w którym mogę pisać co chcę, o czym chcę i przynajmniej prawdę. O kolegach z dzieciństwa, o ludziach z sąsiedztwa i o samym sobie. No i najważniejsze, że mogę pisać o tym, że niektórzy to nieudolni lenie i że zawsze mnożą problemy.

czwartek, 5 września 2013

jak doszedlem z rana

Dziś rano doszedłem. Piechotą. Do IKEI. Odstawiłem samochód do serwisu, a że miałem dwie godziny wolnego, nie opłacało mi się jechać do firmy. Więc wybrałem się na śniadanie. Po drugiej stronie ulicy.

Trochę, cholera, ruchliwa, po cztery pasy w każdą stronę, z pasem zieleni na środku. Więc, żeby nie ryzykować, poszedłem dookoła. Najpierw 500 metrów wzdłuż płotu, później 500 z powrotem, bo wybrałem niewłaściwą drogę, następnie 800 do ślimaka, kilkanaście pod drogą i znów 800 do IKEI, bo ta, jak pisałem, była naprzeciwko.

Dawno się tak nie zmęczyłem. Ostatni raz, jak turlałem kółko do wulkanizatora, jakieś piętnaście lat temu. Miałem wtedy malucha w wersji de luxe. Auto lata największej świetności miało już za sobą. Miało też sparciałe opony. W efekcie tego, dwa, trzy razy w tygodniu musiałem zmieniać koło i jeździć do warszatu. Krew mnie zalała, gdy jednego dnia, po wyjściu z biura zobaczyłem przebitą, po raz setny chyba, oponę. Tym bardziej, że po porannej przygodzie miałem w bagażniku flaka.

Wziąłem więc moje kółko i udałem się do warsztatu, który też był po drugiej stronie. Ale żeby się tam dostać, musiałem przeturlać je ulicą przy eleganckim hotelu, następnie bardziej ruchliwą, którą akurat przejeżdżało z pięć autobusów, w godzinach popołudniowego szczytu, a następnie przy kościele, w którym jak na złość kończyło się majowe. Nigdy nie zapomnę min tych ludzi. Wszyscy spoglądali w moją stronę, samochody zwalniały, a ja turlałem. Niestrudzenie. Ubrany w najlepszy garnitur, jaki wtedy miałem.

Żeby zaoszczędzić sobie upokorzeń, drogę powrotną postanowiłem sobie skrócić. Przez chaszcze, przez tory, a jak się jeszcze później okazało, przez kanał ściekowy, a może rzeczkę? Rzeczka była na tyle szeroka, że jednym susem przeskoczyć jej się nie dało. Ale była kładka. Żeby nie stracić równowagi, przerzuciłem najpierw moje kółko. To znaczy chciałem, bo nie dorzuciłem. Ochlapany czarną mazią, przerzuciłem je przez betonowe ogrodzenie. Później przez kolejne, a na koniec przez płotek z siatki, która oderwała się od słupków akurat w momencie, gdy przez nią przechodziłem.

I gdy tak leżałem na ziemi poobijany, ubłocony, w tym swoim najlepszym garniturze, z budynku akurat wyszły sprzątaczki. Morał z tego taki, że chytry dwa razy traci. Bo na wszystkie naprawy i nowy garnitur wydałem więcej, niż wydałbym na nowe opony. Oszczędzając sobie przy okazji wstydu. Tylko o czym ja bym wtedy pisał na tym blogu?!

keep calm



o kur*ach

Pojechaliśmy na kur*y. Z Malikiem. W 1993 roku :D Albo w 94? Zresztą to nieważne, bo mniej więcej w tych czasach pojawiły się one na ulicach. Oficjalnie. Stały na każdym rogu, jak w amerykańskich filmach.

Z tą różnicą, że w amerykańskich filmach dziwki zawsze były z Los Angeles albo z Miami. Ładne, opalone i skąpo ubrane.. nie tak, jak te. W Katowicach. Na Szkolnej i Bankowej. Odziane dziadowsko w szaro-bure łachy. Jako, że był listopad, to stały te biedne kur*y w starych karakułach po kostki i wełnianych czapkach. Blade i zasmucone. I co druga z alfonsem.

No nic. Postanowiliśmy przynajmniej dowiedzieć się za ile. Trochę się zbieraliśmy w sobie na odwagę, ale w końcu podjechaliśmy tym starym audikiem. Lecz zanim zdążyłem otworzyć korbką szybę, od tyłu podjechał nam bus z napisem: [PRZEWÓZ PRACOWNIKÓW - KWK HALEMBA]

Coś mi się wydaje, że mieliśmy z Malikiem dużo szczęścia, że nie zdążyliśmy ich pozaczepiać, bo mogłoby się to skończyć tragicznie. Oczywiście dla nas, nie dla dziwek.

Nauczeni doświadczeniem, podjechaliśmy do kolejnej. Stała taka. Może z chłopakiem? Więc, żeby dziewczyny nie urazić, zacząłem:
- hej. Koleżanko. Czekasz tu na kogoś?
Ona, schylając się powoli do otwartego okna starego audika, przeciągając się, dmuchając mi papierosowym dymem prosto w pysk i mierząc mnie wzrokiem, odpowiedziała:
- taaaaak
- a to sorry. I poszliśmy z Malikiem na pizzę.

środa, 4 września 2013

wspomnienia z seminarium

Wspominam to do dziś. Doskonale pamiętam czas, który spędziłem w męskim seminarium duchownym. Jeden dzień, a właściwie pół. Służbowo. Pracowałem wtedy jako przedstawiciel handlowy pewnej firmy, produkującej systemy akustyczne. Taka robota. No i akurat w seminarium mieli na to zapotrzebowanie. Nie wiem, jakiego pecha trzeba w życiu mieć, ale szef postanowił na spotkanie wysłać właśnie mnie. To był człowiek głębokiej wiary. Doskonale wiedział, że w takich miejscach czuję się nieswojo, ale głęboko wierzył, że sobie poradzę. Od dziecka miałem jakąś niechęć do tych ciemnych, zadymionych i chłodnych pomieszczeń, tego specyficznego zapachu, a już na pewno do święconej wody. W seminarium wprawdzie święconej wody nie było. Ale śmierdziało.

A, że ja się łatwo nie poddaję….

Trafiłem akurat na porę obiadową. I kiedy tak siedziałem w holu na zimnej, drewnianej ławie, u stóp Jezusa Chrystusa, na korytarzach rozległy się dzwoneczki, a zewsząd wyłoniły się całe stada wygłodniałych, młodych chłopców, sunących powoli do seminaryjnej stołówki. Klimat taki trochę sanatoryjny, trochę jak na koloniach a trochę jak u Harry’ego Pottera. Różnica tylko taka, że na koloniach na jadalnię wchodziło się w bamboszkach ślizgiem, a tu jakoś tak ospale i dziwnie. Pełen majestat. A może to tylko pozory?

Chłopcy byli różni. Młodsi, starsi, brzydcy oraz całkiem ładni. Łączyło ich jedno. Byli wygłodniali. I spragnieni. No, ale przynajmniej w drodze do stołówki. A ja siedziałem i czekałem. Jak kretyn. Na kierownika tego interesu. I siedząc tak na tej ławce, wśród mijającego mnie tłumu, poczułem się nieswojo. Dziesiątki głodnych, wpatrzonych we mnie oczu. I to tuż pod okiem szefa. Poczułem się jak baba! To znaczy, tak mi się wydaje. A dokładniej, jak kobieta przechodząca koło rusztowań na pierwszej, lepszej budowie. Tylko gwizdów nie było. I kobiety na tej ławce.

Czytając to, pewnie niejedna z Was, drogie czytelniczki, chciałaby być na moim miejscu, na tej ławce w raju. Wśród stada spragnionych samców. Zła wiadomość może być jedynie taka, że prawdopodobnie żadna z Was nie wzbudziłaby takiego poruszenia. Przynajmniej w seminarium. Bo różnica między sanatorium a seminarium jest zazwyczaj taka, że w sanatorium chcieliby z niejedną, ale już nie mogą. A tu ciągle mogą, ale z żadną by nie chcieli ;)

o niszczeniu symboli narodowych

Z niszczeniem symboli narodowych było tak. Pierwszy zniszczył Lesiu. Drugi zresztą też.

Ale od początku. Tego dnia podróżowaliśmy wśród malowniczych pól, łąk i lasów południowej Wielkopolski. Krową, czyli przedłużonym i podwyższonym dostawczakiem. Jak jacyś budowlańcy. Było piękne lato, panował cudowny upał, a delikatne promyki słońca prześwitywały pośród drzew. No i jadąc tak, mijając kolejny las i kolejne pole, Lesiu zabił orła.

Tak mi się wydaje. Bo dla mnie każdy wielki ptak to orzeł. Orzeł siedział sobie w krzakach, przy drodze, ale zerwał się, rozpostarł swoje skrzydła tak wielkie, że zrobiło się aż ciemno, po czym przeleciał nam przed samochodem. Mnie zatkało. Myślałem, że Lesia też. Ale okazało się, że on go nie widział i w niego przywalił. A to wielkie bydlę było. Zresztą, ostatnie co widziałem, to jego wielką dupę, bo przywalił akurat moją stroną.

To wielkie ptaszysko rozwaliło nam pół auta. Nawet mechanik, pytając, kto wam tak tje blachje rozj..ał, ledwo nam uwierzył. Ale co tam auto. Służbowe i z dobrym ubezpieczeniem. Najbardziej jednak szkoda było orła. Biedny Lesiu złapał po tym incydencie doła. Może i jest czasem wredny, może i nie lubi polityków, ale ma serce dla zwierząt i musze krzywdy by nie zrobił. Nie mówiąc o orle.

Na początku było mi go żal. Próbowałem nawet go pocieszać, że może orzeł był niemiecki. No bo to w sumie Wielkopolska i do Niemiec blisko. Ale nie pomagało. Lesiu próbował zapomnieć o tym przykrym zdarzeniu, męczyło go to strasznie, a ja mu nie pozwalałem, bo też jestem wredny. Zresztą wcale nie musiałem, bo nieszczęścia chodzą parami i jakieś dwa tygodnie później Lesiu znów przydzwonił w orła. Może nie żaden powód to do dumy, ale z drugiej strony, kto inny by coś takiego umiał zrobić? Upolować dwa orły w ciągu dwóch tygodni i to bez użycia broni.

Z Lesiem staramy się żyć w zgodzie i ostatnio nieźle nam wychodzi. Czasem się pokłócimy, nigdy nie bijemy. Ale kiedy dochodzi między nami do wymiany zdań, bo na niektóre sprawy mamy różne poglądy, wystarczy, że powiem: - Lesiu. Miej do tego większy dystans. Trochę większy niż do orła. I już zaczyna się awantura. O to, jaki jestem wredny.

wtorek, 3 września 2013

o dziadku i kulkach

Różnica między 67-letnim dziadkiem a 5-letnią wnuczką naprawdę jest niewielka. Dochodzę do takich wniosków, ilekroć mam z nimi do czynienia. Chociaż, po zastanowieniu się, jestem skłonny przeważyć szalę na korzyść pięciolatki.

Na przykład ostatnio, kiedy przejeżdżaliśmy tuż koło lotniska. Słupy wysokiego napięcia mają tam czerwone lampki ostrzegawcze. Dodatkowo na przewodach, w połowie ich długości wiszą jakieś bombki. Cholera jedna wie, co to jest i po co tam akurat wisi. Widziałem to milion razy, zastanowiłem się raz, nic nie wymyśliłem i dalej sobie żyję. Jednak moja bystra i ciekawa świata siostrzenica zapytała:

- wujek, a po co są te kulki?
- te kulki są po to, żeby świeciły w nocy i żeby samolot nie zahaczył o druty.
- aha. No tak. Bo jakby się zahaczył, to mógłby się rozbić.

Proste? Pewnie. I logiczne. I koniec tematu. Dla dziecka. Bo za chwilę odezwał się już nieco głuchy dziadek:
- Rafał, po co te kulki tam wiszą?

No jasna cholera. A skąd ja mam to niby wiedzieć??? Mój ojciec traktuje mnie, jakbym był specem w każdej dziedzinie. I znał się na energetyce. Dlatego czasami w takich momentach, gdy mam gorszy dzień, udaję, że nie słyszę. I mimo, że dzień mieliśmy udany, wracaliśmy w radosnych nastrojach i tak puściłem to mimo uszu. Ale że dziadek, podobnie jak wnuczka, łatwo się nie poddaje, zapytał jeszcze raz:

- Rafał. No po co te kulki tam wiszą?
- żeby świeciły i ostrzegały samoloty.
- ale one nie świecą.
- pewnie za chwilę je zapalą.
- ale przecież już się robi ciemno.
- może zapalą później.
- no, ale jakby teraz jakiś samolot leciał?
- może nie działają.
- to po co tam wiszą?

No krew mnie zalewa. Czemu on mi to robi? A na dodatek podważa mój autorytet u dziecka. Bo dziecko się przysłuchiwało coraz bardziej przekonane, że jednak wersja dla niej taka do końca prawdziwa nie była. Ale na szczęście dla mnie, dla pięciolatki wujek i tak zna się na wszystkim najlepiej.

o cyckach Marianny

W końcu będzie o cyckach. O cyckach Marianny. A te to ona miała wielkie. Tak wielkie, że kiedy wychodziła zza rogu, najpierw był cyc, długo, długo nic i za chwilę ona sama.

Marianna pracowała w małym, budowlanym markecie. W większości z męską klientelą. Ustawiały się do niej zawsze długie kolejki, mimo, że kasa obok była pusta. Pusta też była druga kasjerka i nie miała cycków. Dlatego każdy, nafaszerowany testosteronem budowlaniec na początek dobrego dnia, chciał właśnie jej pozaglądać w dekolt.

A ten też był wielki. Prawie, jak cycki. Przychodził tam też jeden taki niski. Był tak mały, że kiedy stał na wprost Marianny, to cycki miał dokładnie na wysokości oczu. Trochę komicznie to wyglądało. Zresztą ją też to śmieszyło, ona była ubawiona a on w siódmym niebie. Więc Marianna, kiedy miała dobry humor, smyrała go tymi cyckami po nosku.

Cycki miały też swoje wady. Każdemu czasem zdarzy się nie trafić łyżeczką, czy widelcem do ust i jedzenie spada. Najczęściej na podłogę. Mariannie spadało na cycki. Gdyby miała mniejsze, to też spadłoby jej na podłogę. Jak innym. No, ale o ile żarcia z podłogi już się raczej nie zje, to to z cycków można. Niejeden by chciał. Nie ze swoich cycków, a z cycków Marianny.

Jeszcze większe cycki miała moja bardzo stara sąsiadka, pani Mroczkowa. Od dziecka coś mi w nich jednak nie pasowało. Zorientowałem się po latach, kiedy poznałem Mariannę. Bo Marianna swoje cycki nosiła na piersiach, a pani Mroczkowa na biodrach. Cycki pani Mroczkowej były pewnie ciężkie, a ciężary, jak wiadomo, nosi się na plecach, o czym ona pewnie nigdy nie myślała.


banner również spoko

Banner też jest niezły


poniedziałek, 2 września 2013

1000 odsłon bloga

No i stało się. Blog został wyświetlony 1000 razy. Niby nic, ale dwa tygodnie temu, kiedy postanowiłem go założyć, nie spodziewałem się, że tak mnie to wciągnie. Ten nędzny tysiak to i tak zaledwie 1/1000 tego, co chce osiągnąć. A ja się łatwo nie poddaję. Zawsze uparcie dążę do celu. Bo w siebie wierzę. I wie to każdy, kto mnie zna.

Jak wtedy, gdy kupiłem sobie rolki. Poszedłem właściwie do sklepu kupić sobie kolejne spodenki na rower, ale idąc do kasy, spacerowałem niewłaściwą aleją. Tą, w której były role. No i postanowiłem tylko przymierzyć. Jazda na rolkach powinna przypominać jazdę na łyżwach, a przy tych też się nie poddałem. Nawet po tym, gdy z lodowiska znieśli mnie na noszach. Więc kiedy już miałem je na nogach i przejechałem kilka metrów, łapiąc się regałów, po raz kolejny uwierzyłem w siebie. Obróciłem się i dojechałem do ławeczki, przy której miałem buty. I tak kilka razy.

Kiedy już byłem przekonany o posiadaniu kolejnego talentu, wypuściłem się na najdłuższą prostą, wzdłuż linii kas, dumnie przedefilowałem przez całą długość sklepu i dopiero przy końcu przypomniałem sobie, że nie potrafię hamować. Ani skręcać. Kiedy z impetem przyj…em w ścianę, odbiłem się i padłem, jacyś starsi państwo pomogli mi się podnieść, otrzepując z kurzu plecki. Przechodzący obok kierownik sklepu, podnosząc tylko kciuk do góry powiedział: - dobrze panu idzie. – wiadomo. Mistrzunio – odpowiedziałem.

Podobnie było z nartami. Też nie umiałem skręcać na początku. Znaczy w prawo, bo w lewo to od razu. Więc kiedy chciałem przerzucać ciężar ciała chcąc zmienić kierunek, zaczynałem nabierać prędkości, która mnie przerażała. Więc wywalałem się na boczek, kładłem na plecki, przekładałem narty i jechałem w prawo. I tak za każdym razem, gdy znów musiałem skręcić w lewo. Wyglądało to pewnie komicznie, ale za to ze stoku, no ok, z oślej łączki schodziłem jak gwiazda. Wszyscy mnie tam znali. Dzisiaj jestem już wytrawnym narciarzem i w przyszłym roku jadę w Alpy.

I tak mam ze wszystkim, cokolwiek sobie wymyślę. Mam fajną pracę, bo jestem zdolny i fajnej szukałem, fajnych znajomych, bo tylko takich przyciągam, mnóstwo innych zajęć i zajebistego bloga. Tylko czasu jakby coraz mniej. Ale co tam. Zwolnię trochę tempo, jak już pyknie milion. A pyknie dlaczego? Bo się nie poddaję.

tuńczyk i teściowa

Marlena szczerze nienawidziła swojej teściowej. Teściowa pojawiła się w jej życiu dwa dni po tym, jak pojawił się Marek. Niby przypadkiem.

Marek! Jaka ona ładna! – zachwycała się. Zawsze mówiłam, że kobieta powinna  mieć pełne kształty. Kochanego ciałka nigdy za wiele. Nie to, co Joanna. Wysoka, chuda z wielkim biustem. Wszyscy faceci się za nią na ulicy odwracali, taka była chuda.
Ale mamo! – próbował oponować Marek.
Teściowa niestrudzona ciągnęła dalej. Czuję, że zostaniemy przyjaciółkami Milenko. Marlenko - poprawiła ją Marlena. - Aaaa tak. Przepraszam cię moja droga. No napatrzeć się nie mogę na Ciebie, taka jesteś śliczna. Nie to, co… - Mamo! - zagrzmiał Marek.

Jesteś prawdziwym szczęściarzem Mareczku. Śliczna i z dobrym gustem. Będziemy mogły wymieniać się ciuchami Milenko. Marlenko! - poprawiła ją poirytowana Marlena po raz drugi. Nie wiadomo, co bardziej wkurzyło Marlenę. To, że teściowa nie mogła zapamiętać jej imienia, czy to, że ten potwór w rozmiarze 48, w szmatach sprzed dekady zaproponował jej wymienianie się ciuchami. Marlena nigdy nie była najchudsza w klasie, ale przed maturą wbiła się w białą bluzkę w rozmiarze 40.
- No doskonale do ciebie pasuje, syneczku – przy niej nie będziesz wyglądał tak grubo – dodała, robiąc ustami dziubek, przy okazji szczypiąc go i Marlenę w policzki.

Życie Marleny u boku Marka płynęło spokojnie i mogłoby być przyjemne. W zasadzie to było. Przynajmniej do momentu, gdy w ich mieszkaniu pojawiała się teściowa, która dziwnym trafem, zawsze była gdzieś w okolicy. Po takiej wizycie Marlena miała zepsuty humor do końca dnia. Albo i przez trzy następne. Jak i po ostatnim razie, gdy struła się sałatką z tuńczyka zrobioną przez teściową. A zaczęło się niewinnie.

- Dzień dobry Milenko. Akurat miałam do załatwienia sprawę dwie ulice dalej i postanowiłam przynieść Wam sałatkę z tuńczyka – szczebiotała od wejścia. Mareczek ją uwielbia. Marlenę zdziwiła dość wczesna godzina wizyty, tym bardziej, że teściowa wiedziała, że jej ukochany synuś wróci do domu dopiero za kilka godzin. Teściowa trajkotała jak katarynka. - Mogłabyś mu też czasem przyrządzać coś do jedzenia. A nie tylko stołować się na mieście. Wiadomo, co tam do jedzenia dodają? Albo, czy ręce myją? Wszędzie pełno brudu. Ostatnio u Gesslerowej widziałam. Ahh, Arletka robiła przepyszne sałatki. Mareczek je uwielbiał. Szkoda. Taka była z niej fajna dziewczyna i bardzo o Mareczka dbała. Szkoda, szkoda - pokiwała głową teściowa.

Marlenę zalewała krew, ilekroć teściowa wspominała byłe jej, bądź co bądź faceta. Na każdym kroku czuła, że jest gorsza, że grubsza, że głupsza, że gotować nie umie. Od miesięcy robiła wszystko, żeby przeciągnąć tego babsztyla na swoją stronę, żeby jakoś ją do siebie przekonać. Postanowiła spróbować nawet tej cholernej sałatki z tego cholernego tuńczyka, którego od dziecka nienawidziła.

Pod bacznym okiem teściowej starała się połykać jak największe kęsy, żeby nie czuć tego smaku, który doprowadzał ją do mdłości. Kiedy już zjadła jedną porcję uśmiechając się półgębkiem i wykrzykując ochy i achy, teściowa zachwycona dołożyła jej kolejną porcję. Tego się akurat Marlena nie spodziewała. Próbowała oponować, ale teściowa ze słodyczą na twarzy powiedziała tylko – Jedz, jedz Milenko. Przecież widać, że lubisz sobie pojeść.

Tego już było Marlenie za wiele. Miała ochotę rzucić się na tę krowę i udusić ją gołymi rękami. Ale poczuła, że w jej brzuchu zaczyna się dziać coś niedobrego. – Przepraszam na chwilę – rzuciła i pędem pobiegła w stronę toalety. Po pół godzinie, gdy wróciła, czuła się nadal niepewnie. – Przepraszam i ziuuu w wiadomym kierunku. Po godzinie było jeszcze gorzej. Wbiegając do toalety, nie wiedziała, którą stroną się ustawiać najpierw.

Zatroskana teściowa stała nad nią z kubkiem gorącej herbaty. – Może to ten tuńczyk? Wprawdzie otworzyłam go w zeszłym tygodniu, ale cały czas trzymałam w lodówce. Dobrze, że Mareczek tego nie jadł. On ma taki delikatny żołądek. Tego, co mówiła dalej, Marlena już nie usłyszała, bo wycieńczona i odwodniona zemdlała, trzymając się kurczowo sedesu. Trzy dni później, wychodząc ze szpitala, wróciła do swojego mieszkania. Azylu przed Mareczkiem, tuńczykiem i teściową.

bring it