poniedziałek, 21 lipca 2014

fuck out loud

część I tu....


3 lipca

Jest jazda. Dzisiaj kolo z klatki numer 14 przyprowadził sobie nową. Szedł z nią z parkingu w stronę domu, prężąc się dumnie,  taszcząc w ręce butelczynę wina i jakieś przekąski. Z doświadczenia można by powiedzieć, że do widowiska (a raczej słuchowiska) dojdzie za godzinę. Sława kolesia sięga już dwie klatki na lewo i dwie klatki na prawo. I na tyle samo klatek w bloku naprzeciwko. Ci z balkonu w klatce numer 12 jak zwykle są zdziwieni. Ta, co mieszka pod kolesiem, coraz bardziej nerwowo pali papierosy. Sąsiedzi z klatek obok wylegli na balkony, sadowiąc się wygodnie. Jakiś kolo z klatki numer 16 zaczął rozpalać na balkonie grilla. Mili, starsi państwo, z klatki numer 10, zaprosili nawet do siebie znajomych. Pani z parteru zaczęła przesadzać kwiatki, choć robiła to zaledwie dwa tygodnie temu. Jest moc. Jest też jazda. A ona krzyczy.

5 lipca

Kolo ma już stałe grono słuchaczy. Gdy tylko sprowadza do domu jakąś nową laskę, wieść o tym roznosi się pocztą pantoflową i w ciągu kilku minut wszyscy sąsiedzi są już na balkonach. Oraz ich znajomi. Bo za każdym razem słuchaczy przybywa. Bywa niebezpiecznie. Jak ostatnio, gdy ci z dołu odpadli z barierką. Było bardzo tłoczno, ci się wychylali, barierka puściła, no i wylecieli. Całe szczęście dla nich, że mieszkanie było na niskim parterze.

Napięcie między sąsiadami wzrasta. I to bynajmniej nie między NIM a resztą, a raczej wśród reszty między sobą. Sąsiadki patrzą na nowego rozmarzonym wzrokiem, sąsiedzi albo nienawidzą, albo ignorują. Się dzieje.

Na przykład ta, nerwowo paląca papierosy, uchyliła ostatnio drzwi balkonowe i zawołała męża. Coś tam do niego mówiła, żywo gestykulując, on wyszedł na balkon, posłuchał chwilę, po czym machnął ręką, nadął usta, zrobił pfff i wrócił do środka.

Sąsiad robiący na balkonie grilla, podając ostatnio żonie sporej wielkości kiełbaskę, usłyszał kąśliwe: ehh, pomarzyć można.

No i ci z balkonu w klatce numer 12 jacyś tacy inni. On ciągle jest zdziwiony, a ona wsłuchując się w odgłosy rzuciła pod nosem:
-oj Krystian, Krystian. Żebyś ty tylko jajka gotował minutę…

niedziela, 20 lipca 2014

#niezlagratkaglosnyorgazmmasasiadka


17 czerwca.

A więc tak. Jest kilka możliwości. Albo ten z klatki numer 14 ma nową lafiryndę, albo ta z klatki numer 14 ma nowego gacha, albo wprowadzili się tam zupełnie nowi sąsiedzi. Ewentualnie viagra jest tak dobra, jak to o niej mówią. W każdym razie nowym serdecznie gratulujemy. To pierwszy taki głośny orgazm na naszym osiedlu, a mieszkamy tu już jedenaście lat.

23 czerwca

Leje deszcz i dzwoni o dachy i parapety, a ja siedzę na kanapie i słyszę ją głośno i wyraźnie. Wychodzę na balkon na papierosa. Nasłuchuję lecz nic mnie już nie zdziwi. Na zdziwionych wyglądają za to ci z balkonu, w klatce numer 12.

27 czerwca

Jest niemiłosierny upał, wszystkie okna pootwierane. Mimo późnej pory sąsiedzi wysiadują na balkonach. Poza tymi z klatki numer 14. Ci jadą. I to jak zwykle głośno. Po głosie rozpoznaję, że ten koleś to jest tam na stałe. Za to po tonacji wnoszę, że laska jest nowa. Chociaż równie głośna. I na dodatek głupia. Sąsiedzi z balkonu w klatce numer 12 też tak chyba myślą. I wyglądają, jak zwykle, na zdziwionych. W każdym razie wiemy już, że laska ma lordozę, że może wychlać dwanaście browców i że kobiety nie puszczają bąków, tylko delikatnie wypuszczają powietrze. Ani ja, ani ci z balkonu w klatce numer 12 nie wiemy jeszcze, czy zdarzyło jej się przed, czy po, czy w trakcie. Kolo zaczyna ziewać. Równie głośno, jak ta przed chwilą jęczała. Chyba też uważa, że ona jest głupia.

28 czerwca

Policzyłem, że 12 browców x 3,99 zeta + orzeszki za 6,99 to i tak mu się opłaca. Bo za 50 zeta, można mieć jedynie loda. Chociaż może jak się zrobił sławny, to te browce laski same sobie przynoszą?

30 czerwca

Ten jedzie, ta krzyczy, ci z balkonu w klatce numer 12, wyglądają, jak zwykle, na zdziwionych. Ta z mieszkania pod nimi stoi na balkonie i nerwowo pali papierosa. Jest nieźle. A to dopiero początek lata.

część II tu... <click>

piątek, 18 lipca 2014

bo kochałem go i wciąż za nim tęsknię


To było moje prawdziwe, wielkie, o ile nie największe, młodzieńcze zauroczenie. Miałem wtedy dwadzieścia kilka lat, a on był ode mnie zaledwie trzy lata młodszy. Był Niemcem. Z dziada pradziada. Pamiętam, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy. W internecie. Zakochałem się w nim od pierwszego wejrzenia, jeżeli można tak powiedzieć o kimś, kogo nigdy wcześniej na własne oczy się nie widziało. Ale wiedziałem, że to ten, jedyny i że jest mi przeznaczony. Pragnąłem jak diabli, jak nigdy wcześniej, jak słońca, jak wody, jak tlenu. Dzieliła nas granica i kilkaset kilometrów, ale cóż to znaczyło w obliczu wielkiej miłości. Mojej do niego. Bo czy jego, to nie wiem.

Zaburzył mój spokój na długo, myślałem o nim ciągle, kładłem się spać z myślą o nim. Śniłem o nim i budziłem się rano, myśląc kiedy w końcu go zobaczę. I pamiętam ten dzień, jak dziś. Majowy, ciepły, słoneczny. A może tylko mi się wydawało? Moje serce biło coraz mocniej i coraz szybciej. Emocje sięgały zenitu, moje podniecenie rosło z każdą chwilą. Nigdy wcześniej, ani też nigdy później nie przeżywałem takiej ekscytacji. Nie mogłem się doczekać, aż dojadę do Berlina, a im bliżej miasta byłem, tym droga wydawała się dłuższa.

Zobaczyłem go z daleka, dojeżdżając taksówką pod właściwy adres. Stał tam i czekał na mnie. Wyglądał tak samo, jak na zdjęciach w internecie. Choć może nawet nieco lepiej. Piękny i zadbany. Jego wspaniała sylwetka, delikatna w dotyku, połyskująca w promieniach słońca skóra. Drżałem, kiedy dotknąłem go po raz pierwszy… Wydaje się to niemożliwe, ale po latach wciąż dobrze pamiętam to uczucie. Ten dreszcz, tę radość, emocje. Tę miłość od pierwszego wejrzenia do mojego pięknego, wyśnionego i wymarzonego, zabytkowego Mercedesa 230 coupe z 1978 roku.

Do dziś przeklinam ten dzień, w którym go sprzedałem....

niedziela, 13 lipca 2014

sposób na teściową


Pani w DHL-u była, jak zawsze, dla Malika bardzo miła, uśmiechała się do niego promiennie. Zazwyczaj, bo akurat nie dzisiaj. Za każdym razem, gdy przychodził, wymieniali ze sobą drobne uprzejmości, często żartowali na różne tematy. Zresztą był tam stałym klientem. Dość dużo rzeczy sprzedawał na allegro i żeby zaoszczędzić na kosztach wysyłki, nadawał paczki kurierem na firmę kolegi, o czym ten kolega zapewne nie wiedział, bo też był ich klientem i też dużo wysyłał, biorąc raz w miesiącu fakturę na przelew.

Na kosztach przesyłki Malik zaoszczędził już niemałą sumkę. Na przykład ostatnio, gdy nadawał paczkę. I to do Korei.

Zasapany wpadł do biura obsługi klienta, rzucając o ziemię wielkim, czarnym worem. Podszedł do miłej Pani, przywitał się szybko i zamówił wysyłkę paczki do Korei. Żeby nie było niedomówień. To do tej północnej. Miła Pani zapytała o numer klienta, o adres dostawy i wagę przesyłki.
- 87 kilo będzie, może 88 – rzucił Malik szybko.
- jakaś dziwna ta paczka. Nie będę nic  mówić, z czym mi się kojarzy – zaśmiała się miła pani.
- aaaa, to była teściowa hahaha – zaśmiał się też Malik. Nienawidził tej baby, jak jasna cholera. Nie mógł jej wybaczyć, że się przyczyniła do rozpadu ich związku, nie dając mu żadnej szansy po pechowym weselu. Bździągwa jedna.
- hahaha, no pięknie – zaśmiała się pani
- no poważnie mówię. Był z niej kawał małpy, to wysyłam francę prosto do Korei.
- hahaha. Naprawdę z pana to kawalarz. Hahaha – pękała ze śmiechu pani z DHL-u.

No więc dzisiaj miła pani z DHL-u była jakaś spięta. Uprzejma, jak zwykle, lecz poddenerwowana. Uśmiechnęła się dość krzywo, zaczęła wypełniać wszystkie formularze, po czym przeprosiła i wyszła na chwilę. A kilka minut później wpadli policjanci w mundurach bojowych, zaczęli do niego mierzyć, krzyczeli jak diabli i sprawnymi ruchami rzucili na glebę. I nie było śmiesznie.

Do śmiechu też nie było teściowej Malika, kiedy się ocknęła trzy dni po wysłaniu. Rozglądała się wokół, przecierając oczy. Śniło jej się wszystko, czy jaka cholera? Toż to koszmar jakiś, a ona nie pamiętała, jakim cudem znalazła się w chacie gościa, który kogoś jej przypominał. No tak, widziała go w telewizji, lecz skojarzyć za diabła nie mogła. Zdziwiony był też Kim Dzong Un, lecz chyba najbardziej jego młoda żona. No taka sytuacja.

sobota, 5 lipca 2014

jąkała

Ja to jednak kariery w dyplomacji nie zrobię. W ogóle kariery nie zrobię, bo mnie z tej nowej firmy wypier*olą i to chyba wkrótce. Nim zdążą się odbić echa skandalu, po moim spotkaniu z klientami, na które mnie wysłali. Bo ja jestem ponoć elokwentny, potrafię poprowadzić rozmowę, wprowadzić dobrą atmosferę i tryskam humorem. I trysnąłem. Po kolejnym drinku. Bo spotkanie było z tych mniej oficjalnych, po godzinach, za firmowe pieniądze.

Bo zamiast trzymać język za zębami i według starej zasady, mniej mówić, a więcej słuchać, dałem się ponieść i gdy ci zaczęli opowiadać dowcipy, dowcipem błysnąłem i ja. A dowcip był mniej więcej taki:

Dwóch jąkałów założyło się, który szybciej kupi w kiosku paczkę fajek. Biegnie pierwszy, podbiega do okienka i mówi:
- po.. po… poproszę p.. p… paczkę po.. po.. popularnych.
- dziesięć złotych.
Biegnie z powrotem, drugi jąkała mierzy czas. Pik, pik. Dwanaście sekund. Nieźle. Biegnie do kiosku ten drugi, podbiega, staje przy okienku i mówi:
- po.. po.. poproszę p.. p.. paczkę kkk.. kkk… karo.
- w twardym, czy w miękkim opakowaniu?
- tyy, tyy, ty kk.. kur*o.

I gdy wszyscy zrywali boczki i ubaw mieli po paszki, ten jeden tylko się nie śmiał. Myślałem, że może nie zrozumiał, od początku był jakiś taki podejrzany i nawet zdania z nim nie zamieniłem. Więc zacząłem mu tłumaczyć. A on mi na to.. zro, zro, zrozumiałem..

Dyrektor dużej znanej firmy, naszego największego klienta…

piątek, 4 lipca 2014

masakra tasakiem z biedronki i nożami z lidla

Marcelina wracała do domu w radosnym nastroju. Czerwcowy wieczór był cudowny, lekki, ciepły, w powietrzu unosił się zapach kwitnących drzew, rosnących w alei, przy której mieszkała. Unosząc się jakby tuż nad ziemią, frunęła niemal tak lekka jak motyl. To był najszczęśliwszy dzień w jej życiu od czasu, kiedy Michał, jej mąż, dziś już były, zostawił ją dla innej. Młodszej. Szczuplejszej. Wcale nie ładniejszej. I bez klasy. Po prostu zwykłej szmaty. Dzisiejszy dzień odmienił życie Marceliny, a właściwie to dzisiejszy wieczór. Bo dzisiaj wieczorem Marcelina była na pierwszej, od dziesięciu lat, randce. Z Jarkiem, kolegą z księgowości.

Odejście męża Marcelina okupiła silnym załamaniem. Dosłownie z dnia na dzień Michał spakował walizki i wyprowadził się z ich domu, zostawiając ją z trójką małych dzieci. Dzieci…. Dzieci były dla niej całym światem, sensem jej życia, szczególnie w chwili, gdy wydawać by się mogło, że nic już przy życiu jej nie trzyma. Była dumną matką a one były jej ostoją i największą radością. Jedenastoletni Grześ, dziewięcioletni Staś i siedmioletnia Zosia. Jej kochane łobuziaki, roześmiane, rozkrzyczane, takie żywe srebra. Bo wszędzie ich było pełno.

Kiedy Marcelina przekręcała klucz w zamku, zdziwiła się, że w mieszkaniu, mimo dosyć wczesnej pory, panuje cisza, jak makiem zasiał. Uśmiechnęła się pod nosem, bo nie pamiętała już, kiedy jej dzieci były aż tak grzeczne. Zazwyczaj dom był pełen gwaru, przekomarzanek, każde każdemu płatało przeróżne psikusy. Przy każdej okazji. Po sto razy na dzień. Marcelina delikatnie nacisnęła klamkę w drzwiach pokoju chłopców i uchylając lekko drzwi zajrzała do środka. I zamarła…. Jej przeraźliwy krzyk słychać było w całej kamienicy, właściwie to we wszystkich kamienicach wzdłuż całej alei. Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Grześ leżał na łóżku w zakrwawionej pościeli, krew sączyła się z jego gardła. Obok leżał równie zakrwawiony tasak, który dzień wcześniej kupiła w Biedronce. Na łóżku po prawej leżał Staś, z jego głowy wystawała ledwie rękojeść jej kuchennego noża. A Zosia, jej najukochańsza, złotowłosa Zosia zwisała głową w dół z piętrowego łóżka, z nożem wbitym w pierś. Gęstniejąca krew ściekała strumieniami, sklejając jej blond loczki. Jej oczka były zamknięte, a twarz wykrzywiona w jakimś grymasie, jakby uśmiechu, ale tego Marcelina już dojrzeć nie zdążyła. W całym pokoju panował dziwny zapach, lecz ona go nie czuła. Prawdopodobnie zapach śmierci. Krzyczała jak w amoku, miotała się po pokoju, zdążyła tylko wybrać numer Jarka, nim pociemniało jej w oczach i zemdlała.

Kiedy się ocknęła, wzdrygnęła się na pierwszą myśl, lecz zobaczyła Zosię pochylającą się nad nią i tulącą się czule. Nie wiedziała, co się dzieje, nie potrafiła zebrać myśli. Jej oczy błądziły i tuż obok zobaczyła Grzesia oraz Stasia. Odetchnęła z ulgą. Ale miała sen. I w tej chwili zobaczyła Jarka, który zbierał do worka na śmieci złamany w pół nóż, butelki po ketchupie i drugi, dość ostry nóż wbity w kuchenną, drewnianą deskę, którą chwilę wcześniej wyciągnął spod piżamki Zosi.

wtorek, 1 lipca 2014

pigułka samogwałtu

Zasada wpajana wszystkim małym dzieciom, żeby nie brały cukierków od przypadkowo poznanych, obcych panów, to bardzo dobra zasada i powinna być przestrzegana też w dorosłym życiu. Nawet w czasach kryzysu, kiedy było biednie, przestrzegaliśmy jej wspólnie z kolegami z naszego podwórka. No może nie licząc cukierków od dziadka Leszczyńskiego. Wszystkie dzieci z bloku wołały do niego „Dziadek”, a on zawsze miał w kieszeni dla nas coś słodkiego. No, ale dziadek Leszczyński był niegroźny. Był bardzo stary i bardzo schorowany. I ledwo stał na nogach, więc nie było mowy, żeby jemu ten.., no… tego na widok młodego chłopca.

Co innego Jasiek. Nasz kolega. Trzykrotnie starszy od nas, gdy my mieliśmy mniej więcej po trzynaście lat z okładem. Wprawdzie nie rozdawał nam cukierków, ale za to kupował takiemu jednemu lego. Fajfer pękał z dumy i nam pokazywał wciąż nowe prezenty. Aż się okazało, że za te prezenty Jasiek skradł podstępem wianuszek Fajfera. Czy co tam się kradnie takim młodym chłopcom. Ale nie o tym miało być.

Zasady „niebrania” cukierków od obcych nie przestrzegał także Malik. I się w końcu naciął, gdy mu jeden koleś przyniósł bombonierkę. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał Malik,  było to, że bombon był czekoladowy, a likier wiśniowy. No i jeszcze tylko tyle, że ledwo go przełknął, to od razu prawą ręką sięgnął do rozporka. Gdy ocknął się po czasie, leżał na podłodze, ze spodniami i majtkami spuszczonymi  do kolan, a gdy chciał się ruszyć, poczuł bół w ramieniu i pieczenie w kroku. Nie wiedział jak długo, ani co dokładnie w tym czasie wyprawiał, ale jego ręka znów powędrowała w dół i zaczął nią poruszać, bezwiednie, wbrew woli. I zemdlał. Może trochę z bólu, może z wycieńczenia. I gdy go znalazły koleżanki z pracy, to się okazało, że złośliwy petent dał mu bombonierkę, nafaszerowaną wcześniej nowością na rynku. Pigułkami samogwałtu.

bring it