czwartek, 31 października 2013

sex and the city

Policja zapukała do drzwi w środku zimowej nocy. Ksiądz Artur był zaskoczony, w pośpiechu założył majtki i zapinał spodnie. Drżącą dłonią przetarł zaparowaną szybę, by dyskretnie zerknąć, kto śmie go nachodzić. Dwóch mundurowych stało, i świecąc latarką próbowali zajrzeć przez okno do środka. W pierwszej chwili ksiądz pomyślał, by udawać, że go tutaj nie ma, ale pomysł szybko okazał się głupi. Zadrżały mu ręce, drżały również nogi. Spodziewałby się wszystkiego, ale nie policji. Co oni tutaj robią? I to o tej porze.- Otwierać. Policja! – i po chwili znowu rozległo się pukanie. A właściwie łomot.Ksiądz Artur drżał jak osika i z każdą sekundą był bardziej nerwowy. Był też nieco pijany, a w zakamarkach miał schowany zapas marihuany. Potworny łomot do drzwi nie pozwolił mu się skupić i gdy po raz wtóry rozległo się stukanie, uchylił nieco drzwi i zapytał grzecznie:
- Proszę?
- Aspirant Woźniak. Dobry wieczór. Prawo jazdy i polisę do kontroli proszę.
- Chwileczkę. Podaję – i sięgnął do schowka, upychając dyskretnie woreczek z ziołami.
- Co ksiądz tutaj robi?
- Ja, yyyyy, medytuję.
- Na leśnym parkingu?
- Bo ja lubię ciszę.

Gdy aspirant Woźniak zadawał pytania, drugi przyświecając zaglądał do środka i na bocznym siedzeniu ujrzał ministranta. W czapce i szaliku, bez majtek i spodni. Dał znak Woźniakowi, a ten gestem zaprosił Artura do suki. Gdy ministrant się ubrał to podszedł ten drugi i poprosił grzecznie o jakiś dokument. Młody wystraszony podał mu swój dowód i już miał wysiadać, a policjant mówi:
- Spokojnie, ksiądz wróci. I puścił mu oczko.

Gdy go przesłuchali, to go wypuścili. Wystawiając wcześniej przy okazji mandat. Ksiądz Artur zapłacił i już miał odjechać, lecz chciał zbyt gwałtownie i wjechał do zaspy. Próbował do przodu, próbował do tyłu, lecz to nic nie dało. Bo napęd miał słaby i letnie opony w swojej Hondzie City.

środa, 30 października 2013

podstarzały lovelas

Podstarzałemu lovelasowi tę ksywę nadali koledzy z pracy już kilka lat temu. Ale akurat ja wypowiedziałem to na głos ostatnio, gdy ten akurat niespodziewanie stanął sobie za mną. I kurczę wtopiłem. No co za ku*wa obyczaje, żeby się tak ludziom za plecami skradać. Musimy ze sobą współpracować, bo nie mamy wyjścia, choć od dawna się nie lubimy. Właściwie on pierwszy przestał mnie lubić po tym, jak obnażyłem jego kłamstwa i intrygi, którymi psuł atmosferę między chłopakami. Tak to jest, jak ktoś lubi grać pierwsze skrzypce, lecz ma słaby warsztat. Albo mały smyczek. I to był początek niesnasek między nami, lecz już udajemy, że jest całkiem spoko. To znaczy on udaje, bo dla mnie to była zabawa z gimnazjum i nie warta tego, co się wtedy działo. Trochę mnie to śmieszyło, lecz bardziej wkur*iało. On miał o coś żal i na mnie się obraził, a ja to miałem w dupie i to go bolało. Knuł intrygi dalej i krew go zalewała, że za każdym razem na tym go łapałem.

Podstarzały lovelas ma pięćdziesiąt lat z okładem. Dość dużym okładem. Właściwie dobiega sześćdziesiątki. I nie chodzi wcale o to, że nie mam szacunku do ludzi w tym wieku. Bo mam, bo tak mnie wychowała mama. Ciut od niego starsza. Ale to jest babka z klasą. A no właśnie. Klasa. To to coś, czego mu brakuje, by starzeć się z godnością. Bo nic bardziej nie odziera człowieka w tym wieku z ostatków godności, niż chociażby przebieranie się za nastolatka. A on to bardzo lubi. I wygląda śmiesznie. Spalony na solarium, przebrany za skejta, przechadza się po firmie chybotliwym krokiem, w stylu Johna Wayne’a, w przebraniu Liroya, często mieląc w ustach wykałaczkę. Jak dziś. Gdy wychodząc z pracy nieco po szesnastej, żując wykałaczkę, wsiadł do samochodu i od razu założył ciemne okulary. Czasem to się dziwię, że ten chłop tym autem się nie rozpier*oli. Bo i słońca nie ma i po zmianie czasu już o tej godzinie jest lekka szarówka. No, ale ja to jestem zwykły, więc pewnie się nie znam, co i jak się nosi, no i nie mam stajla.

W zasadzie przyznać muszę, że od dawna jednak trochę mu zazdroszczę tego dobrego samopoczucia i braku kompleksów. Bo ja to chyba za bardzo wszystkim się przejmuję. A on niekoniecznie. Ilekroć w naszej firmie pojawi się nowa laska, ten ją obskakuje. Patrzy na nią zawsze powłóczystym wzrokiem, robiąc słodkie minki, strzelając uśmieszki, demonstrując przy tym braki w uzębieniu. Nie popuści żadnej, choć żadna go nie chce. Lecz go to nie rusza i być może kiedyś w końcu mu się uda.

wtorek, 29 października 2013

duch

- Cześć Łajzo.
- Cześć Wieśniaku.
Po wymianie uprzejmości, wymieniliśmy się paroma kuksańcami. Mieszkamy w odległości jednego przystanku autobusowego, a spotykamy się raz na pół roku. Właśnie dziś spotkaliśmy się z bratem siedemdziesiąt kilometrów od naszych domów, w kościele, na pogrzebie wujka Janka. Wujek umarł w sobotę. No cóż. Taka sytuacja.

Smutna to okazja do spotkań z rodziną, ale każdy pretekst dobry, bo miło jest czasem zobaczyć tę mordę. Znaczy mordę brata. Morda brata jest zawsze uśmiechnięta. No i nawet dzisiaj stał i się uśmiechał. Pewnie nieświadomie. Następnym razem, na innym pogrzebie, żeby nasze twarze powyginał grymas, najemy się cytryn.

Na pogrzebie, jak to na pogrzebie. Wszyscy się witali, uprzejmie pozdrawiali. Niektórych nie widziałem całe, długie lata. Uprzejmości te jednak są bardzo pozorne. Bo stojąc nad trumną każdy każdemu przyglądał się podejrzliwie, i pewnie się zastanawiał, czyja teraz kolej. Kiedy powiedziałem, że gdy padnie na mnie, to sobie nie życzę żadnej takiej szopki. Mają mnie skremować i rozsypać prochy. Wtedy wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Zaraz na to wszystko wtrąciła się matka, że jak zwykle pieprzę. Więc ją zapewniłem, że dobrze się czuję, ale bardzo dużo jeżdżę samochodem, więc liczyć się musi, że coś stać się może. A jak mi wyprawi pogrzeb katolicki, to ją będę straszył. Każdej jednej nocy. Będzie niezła jazda.

Niezła jazda zresztą to już kiedyś była, jak mnie straszył dziadek mojej koleżanki. Byliśmy na feriach w małej pipidówie. Było całkiem spoko, do czasu, gdy dziadek zaczął tupać mi nad głową. Dokładnie na strychu. Przechadzał się tam i z powrotem i tak kilka razy. Wszyscy smacznie spali, a ja miałem wachtę, żeby się nie spóźnić na pekaes, który miał nas zabrać rano o czternastej. Nie było by w tej sprawie niczego dziwnego, gdyby nie to, że dziadek dawno temu umarł. Lecz to dopiero był początek, bo dziadek za chwilę zapalił mi lampkę, która miałem tuż za swoimi plecami. Omal nie umarłem i krzyknąłem głośno. Pobudziłem wszystkich. Wszyscy się wkurzyli i nikt nie uwierzył. Do dziś, gdy to wspominam, wszyscy patrzą na mnie, jak na wariata.


poniedziałek, 28 października 2013

krótka pałka Rafałka

Mam krótką pałkę i jestem z niej dumny. A komu się nie podoba, to może mnie cmoknąć. Jestem tak skomplikowany, że sam już czasem nie ogarniam. Zawsze myślałem, że składam się z chromosomu X i chromosomu Y, jak przeciętny facet. A coraz częściej wydaje mi się, że z dwóch chromosomów X, jak każda kobieta, ale pałka w jednym „iksie” jest zdecydowanie krótka. A to powoduje, że chłop ze mnie na schwał, choć czasem, wbrew sobie, zachowuję się jak baba. Bo…

Bo zdarzało mi się nieraz wymigać od sexu, mówiąc, że mam chęć lecz boli mnie głowa.
Bo zdarzało mi się płakać na filmach romantycznych. Prawdę mówiąc, zdarzyło się również, że się popłakałem na bajce dla dzieci. Siedząc na kanapie, z nogami na stole, drapiąc się po jajach, popijając browca.
Bo zdarzało mi się, że bywałem zmienny. I raz chciałem tak, a czasem inaczej. I zmieniałem zdanie w przeciągu sekundy.
Bo zdarzało się również, że byłem ciekawski. Cechę tę właściwie mam po swoim ojcu. Musi wiedzieć wszystko, a my mamy ubaw, przerywamy czasem dyskusję w pół zdania, gdy akurat wchodzi. Lubimy go dręczyć, gdy się dopytuje A co? A kto? A kiedy?
Bo jak mam zły humor, to idę do fryzjera. Jak mam jeszcze gorszy idę na zakupy. Ostatnio kupiłem wkrętarkę i klucze.
Bo zdarza się czasem, że choć ubrań mam w cholerę, to czasami nie mam co na siebie włożyć. I stoję przed szafą i wszystko wywalam. A na koniec wkładam zestaw awaryjny.
Bo zdarza się także, że miewam humorki. I na zwykłe „czemu nie?” odburknę „no bo nieeee!”
Bo czasem suszę głowę o różne drobiazgi.
Bo kupując narty, szukałem niebieskich.
Bo jestem gadatliwy.
Bo bywam nerwowy.
Bo za bardzo się wczuwam w emocje znajomych.

Ale najważniejsze, że to wszystko lubię i jest mi z tym dobrze.

piątek, 25 października 2013

sex on the beach

Wieczór na plaży w Sopocie był wyjątkowo ciepły. Księżyc świecił w pełni, morze szumiało cicho, kojąc delikatnie uszy nielicznych spacerowiczów, powietrze było krystalicznie czyste i przyjemnie świeże a delikatny, cieplutki wiatr okrywał i głaskał delikatnie zakochane pary, których mimo późnej pory, na prawie pustej plaży, było całkiem sporo. Leżących na nagrzanym jeszcze piasku, splecionych w miłosnych uściskach, niewidzących świata poza nimi samymi, szepczących sobie do uszu mnóstwo czułych słówek.

Dla Ani i Marka to był ostatni wieczór nad pięknym, polskim morzem. Postanowili pożegnać się z latem i Bałtykiem właśnie tu, na tej cudownej plaży gdzie przed laty się poznali. Z dala od innych spleceni ze sobą, tworząc jedno, wymieniając pocałunki, czuli się dokładnie tak, jak wtedy. Mimo upływu lat ich uczucie było ciągle świeże, niczym nadmorska bryza, a związek ich równie płomienny, jak tej pierwszej nocy. To tu Ania po raz pierwszy oddała Markowi to, co miała najcenniejsze, przeżywając przy tym największą ekstazę, jakiej mogła doświadczyć w swoim siedemnastoletnim życiu. Dziś, po latach, była tu z tym samym mężczyzną, w którym wtedy tak bardzo się zakochała. Co więcej, po tych wielu wspólnie spędzonych latach  wciąż była w nim szalenie zakochana, o ile nie bardziej. A najpiękniejsze było to, że kochała z wzajemnością. Wspomnienia tamtych dni wróciły do nich tej dzisiejszej nocy, gdy klęczeli naprzeciwko siebie, patrząc sobie głęboko w oczy.

- pfff, pfff – posapywała cicho Ania,
- Yhmm, Yhmm – postękiwał Marek,
- yhmm, yhmmmm – stękała ona,
- ughh, ughhhhh, nie mogę go włożyć – zadyszał się Marek,
- kochanie, próbuj mocniej, nawet czubek nie wszedł,
- ahh, poczekaj moment, nacelować muszę,
- jest jakiś nabrzmiały,
- wiem i trochę ciasno,
- oliwki może użyj,
- nie mamy przy sobie,
- chcę to dzisiaj zrobić, bardzo tego pragnę,
- wiem kochanie moje, zaraz wejdzie cały,
- wierzę w Ciebie skarbie,
- nie ruszaj się, proszę,
- jak ci idzie? wchodzi?
- nie wiem co się stało, jest chyba za ciasna.

I kiedy już zsiniały Ani ręce od trzymania tej butelki, a Marka bolały palce od wciskania korka, wspólnie postanowili, że wrócą tu w przyszłym roku a list w butelce wrzucą u siebie, do Wisły.

wtorek, 22 października 2013

Betty eSz

Betty eSz była idiotką. Nieeee. Betty eSz jest idiotką, bo ciągle jeszcze żyje, mimo, że różni, wredni ludzie dookoła życzą jej jak najgorzej. Średnio wysoka, w miarę szczupła, farbowana blondina jest najlepszym dowodem na to, że idiotką się jest, niezależnie od koloru włosów. Ktokolwiek ją poznał, ten wie.

Betty eSz pracuje w pewnym korpo. W jednym i tym samym od lat, niestrudzenie, na menadżerskim stanowisku średniego szczebla. I podczas, gdy dookoła wszyscy inni menadżerowie już się pozmieniali (niektórzy nawet dwukrotnie), Betty eSz, jak była, tak jest, przynosząc chwałę swojej firmie. Z piętnaście lat już będzie, albo nawet więcej.

Głupota Betty eSz objawiała się na wiele sposobów, począwszy od słowa „faktÓra”, które powtórzyła kilkakrotnie w jednym mailu, gdy ktoś złośliwie wyłączył jej słownik w komputerze, a kończąc na różnych, publicznych wystąpieniach, gdy Betty eSz pragnęła z ochotą podzielić się swoim geniuszem z widownią. A wychodziło różnie, najczęściej idiotycznie, z czego nic nie robiła sobie Betty eSz. Bo inni to się śmiali, do rozpuku. Wtedy również, gdy na pewnym spotkaniu udzielała lekcji z podstaw ekonomii, kiedy kilka dni wcześniej gruchnęła wieść, że Regio Betty zrobiła dla firmy zajebistego deala na zerowej marży.

Betty stanęła na środku, przy białej tablicy i narysowała duże „X”. – To są nasze obroty – powiedziała. Za chwilę narysowała duże „Y” – to są nasze koszty – tłumaczyła dalej. Jeżeli od X odejmiemy Y, to wyjdzie nam Z, który jest naszym zyskiem, i musi być większy od zera, żeby nasza organizacja mogła sprawnie funkcjonować. Wprost genialne i w swym geniuszu proste. Eureka! Dodałbym jedynie, że działając na zerowej marży niesprawnie funkcjonować raczej by nie mogła.– Ależ Beatko. Przecież nikt z nas, jak tu siedzimy (tu zacząłem wodzić dłonią po audytorium), z koleżanek i kolegów nie jest idiotą, by sprzedawać coś na zerowej marży – podsumowałem. I sala gruchnęła gromkim śmiechem. Bo powaga sytuacji i napięcie, jakie zbudowała Betty, wzięły szybko w łeb i nikt jej już nie słuchał, wymuszając zrobienie ludziom przerwy.

Betty eSz aspirowała. Do wyższego stołka i do wyższych sfer. A jakże. W końcu byle kim nie była. Była kimś. Idiotką. I bycie tą idiotką pieczołowicie pielęgnowała. Starała się wysławiać ładnie, budując pełne zdania i akcentując końcówki. Yhm, yhm, rozumiĘ – to często powtarzała. Ja chcEM – umiała też wyrażać jasno swe żądania. Znała się na konkurencji, bo ta w jej opinii „dubbingowała” ceny, choć w opinii innych zdubbingować można było Kermita lub Piggy. Lubiła też adoptować nieswoje pomysły, „adoptowała” też do potrzeb swoje nowe biuro. Dla Betty eSz, która nie widziała różnicy między mobbingiem a mopingiem, różnica między adopcją a adaptacją były już zupełnie bez znaczenia.

Styl ubierania się Betty był pretensjonalny. Ze swą dobrą pensją pozwolić sobie mogła na bardzo drogie ciuchy. Choć i tak w nich wyglądała, jak tania lafirynda. Lubiła sukienki i małe torebeczki i pewnego razu przyszła tak do pracy, nie mieszcząc się w drzwiach ze swym kapeluszem. – Co Betty? Byłaś na koktajlu[1]? – zapytałem. A ona mi na to: - Nie, ale też mam smaka na małego shake'a.

[1] rodzaj przyjęcia

poniedziałek, 21 października 2013

robienie jaj z pogrzebu

Wujek Ryśka wylądował w wariatkowie. I umarł. Zadzwonili do Ryśka z tego psychiatryka nad ranem. Powiadomili go o śmierci wujka i o dalszych procedurach. Sekcja zwłok i prokurator. Jednym słowem, dramat. A potem już było tylko śmiesznie.

Organizowanie pogrzebu było mu nie na rękę. Ale jako jedyna rodzina, jedynego wujka, musiał się tym zająć. I nie było bata. Po załatwieniu formalności i po sekcji, Rysiek dostał zwłoki. On zawsze lubił coś dostawać całkowicie darmo. Ale nie tym razem. Więc udał się do zakładu pogrzebowego, by zorganizować pogrzeb. Rysiek nigdy nie śmierdział kasą, żył z tego, co mu dali inni. Więc wybrał taki zakład, który sam załatwiał wszystko z ZUS-em i obsługę miał bezgotówkową.

Jako, że z kasą było krucho, zdecydował się skremować wujka. Ta usługa była wprawdzie dodatkowo płatna, ale za to urna okazała się od trumny tańsza. Żeby nie robić obciachu, zanim wujka skremowali, ładnie go umyli i kazali przynieść jakieś ciuchy do przebrania. Na ostatnią drogę. Ze stołu do pieca. I tu kolejny problem. Bo wujek nigdy nie miał garnituru.

Jako, że zawsze byłem pomysłowy, wymyśliłem, że idziemy na zakupy, do lumpeksu. Więc pojechaliśmy z Ryśkiem do pierwszego lepszego, nawet dość ekskluzywnego. Długo grzebaliśmy w tych szmatach, aż w końcu coś znaleźliśmy. Wujek Ryśka był wysoki i chudy a garniak dosyć krótki, lecz szeroki w boczkach. Ale za to ładny. Ciemny, w delikatne prążki. Dokupiliśmy koszulę oraz czarny krawat i kiedy tak staliśmy przy kasie, przypomniało nam się o majtkach. A były tylko takie z supermanem. No głupia sytuacja.

Żeby nikt sobie o nas głupio nie pomyślał, albo, że się w lumpeksach ubieramy, cały czas prowadziliśmy głośny dialog, że będzie w tym dobrze wyglądał, że będzie mu pasowało. Tylko panienka przy kasie patrzyła na nas jakoś dziwnie. Bo kiedy braliśmy te majty z supermanem, Rysiek mnie zapytał: - wziąć mu takie z supermanem? A ja mówię: - Bierz. I tak do spalenia. A, że to akurat było w połowie marca, pewnie sobie laska pomyślała, że będziemy topić Marzannę. Zawieźliśmy ubrania i pojechaliśmy dalej. Zrobić w ch… księdza. Żeby było taniej. Ale o tym innym razem.

niedziela, 20 października 2013

korpo pogrzeb

Byłem w piątek na pogrzebie…. Własnym.

Zapisałem się w korpo do zespołu projektowego, tego, który miał wymyśleć, jak poprawić jakość obsługi, zwiększyć poziom satysfakcji klientów i takie tam inne rzeczy. Pojechałem więc do Warsaw na spotkanie robocze, które o dziwo było konkretne i ok. Do czasu. Przynajmniej dla mnie. Od rana, jadąc w strugach deszczu, miałem jakieś dziwne uczucie niepokoju. I się nie myliłem. Ku*wa.

Zaczęło się niewinnie, było całkiem miło. Nauczony jednak doświadczeniem, by zbyt się nie cieszyć i nie chwalić dnia przed zachodem słońca, wyczekiwałem momentu by się w końcu zwinąć. A mówiąc wprost, normalnie wypier*olić. Ale nie zdążyłem. Bo mnie zaprosili, na miłą rozmowę, na której się dowiedziałem, jaki jestem fajny. Pewnie niejeden na moim miejscu bardzo by się cieszył, bo tak wielu komplementów pod swoim adresem nie usłyszałem już od bardzo dawna. Ba! Nigdy jeszcze nie usłyszałem na swój temat tylu komplementów i to w tak krótkim czasie. Dotarło do mnie wtedy, jaki jestem zajebisty i sam się nie doceniałem. Zresztą takie miłe rzeczy mówi się zazwyczaj na pogrzebach, nad trumną lub urną. Ja miałem okazję posłuchać tej przemowy jeszcze za mojego życia. Choć uczucia miałem bardzo pomieszane. Jak się okazało, obawy miałem słuszne, bo po tych peanach dostałem propozycję, mianowicie „awans”. No co za ku*wa szczęście.

W każdej innej firmie, w innej sytuacji, skakałbym pod sufit i sikał ze szczęścia. Lecz tu zamiast skakać, tylko się posikałem, bo chcą mnie posadzić na gorącym krześle. Chętnie bym odstąpił ten „awans” kolegom, bo ja jestem skromny i ostatnio miewam niską samoocenę. W każdym razie myślę, że w tej naszej grupie, w tym malutkim dziale, są inne osoby, które na ten „awans” bardziej zasługują. Ale nie mam wyjścia, mam za to niewiele czasu, żeby się zastanowić i podjąć decyzję.

W każdym razie może się okazać, że będę tym z kilku nielicznych przypadków, który dostał awans w korpo, starając się w pracy, nie całując przy tym wszystkich wkoło w dupę.

piątek, 18 października 2013

lista zakupoholika

Oodji – 14 dni
Pull&Bear – 30 dni
Zara – 1 miesiąc
Reporter – 14 dni
H&M – 28 dni
Reserved – 30 dni
New Yorker – 7 dni
Leroy Merlin –bezterminowo

Tak powinna wyglądać podstawowa lista zakupoholika. Może też być nieco dłuższa. Albo bardzo długa. Bycie zakupoholikiem jest fajne, podobnie jak bycie czekoladoholikiem lub seksoholikiem, fajniejsze niż bycie nałogowym palaczem i dużo fajniejsze niż bycie alkoholikiem lub ćpunem. Bycie zakupoholikiem może być nieszkodliwe, o ile ma się duże zasoby finansowe, albo dojście do kart kredytowych, zanim te france z banku ich nie zablokują.

Jako, że ja zasoby mam ograniczone, a w kartach kredytowych już dawno porysowałem paski, by mnie nie korciło, mam całkiem długą listę sklepów wraz z terminami zwrotów. W pamięci. Choć za każdym razem tak pro forma pytam, do kiedy mogę zwrócić towar, na wypadek, gdyby nagle zmieniły się zasady. Bo nic mi tak nie poprawia humoru, jak udane zakupy. Albo wizyta u fryzjera. Jestem pod tym względem gorszy niż niejedna baba. Pfff. Więc jak mam zły dzień lub wku*wią mnie w pracy, idę sobie po południu na maleńki shopping. Ponieważ nie lubię szwendać się po sklepach i drażnią mnie tłumy, wpadam do tych już sprawdzonych i za każdym razem wynajduję jakieś całkiem fajne szmaty. No i w dobrych cenach. A, że mam problem wybrać co fajniejsze, to zabieram wszystko, co mi wpadło w oko. Wyrzuty sumienia dają znać przy kasie i wtedy się rodzi ten chytry plan zwrotu. Wyrzuty sumienia zanikają w drodze. Im do domu bliżej, tym są one mniejsze.

Więc być może komuś przyda się ta lista, mi ona niepotrzebna. Bo w międzyczasie jadąc do apteki, wróciłem z nartami, idąc z Lesiem po prezent kupiłem zimową kurtkę. Później jeszcze jedną też tak przy okazji. A idąc po fajki, wróciłem z zegarkiem. I gdy na sam koniec przejrzałem zakupy, stwierdziłem, że wszystko jest mi wręcz niezbędne. Lecz by przeżyć miesiąc i mieć coś na żarcie, zwróciłem zasłony i mój nowy dywan, zakupione w maju. Zupełnie bez żalu, bo mnie wkurzał kolor.

czwartek, 17 października 2013

Alfons

Dla Alfonsa pracowały zawsze najfajniejsze laski. Sława ich sięgała okolicznych miast, a bywało tak, że przekraczała i granice kraju. Alfons miał nosa do dziewczyn. Kilka z nich zrobiło zresztą furorę w Irlandii, parę w Niemczech i po jednej w Amsterdamie, Rzymie i Paryżu. Dziewczyny w swoim fachu były mistrzyniami, każdemu dogodziły, klienci tam walili drzwiami i oknami. Najsłynniejsza jednak była Angelika, zgrabna i powabna ze zwinnym języczkiem i sprawnymi palcami. Każdego klienta, zanim go przyjęła zabawiała zawsze przemiłą rozmową. Oczko w głowie szefa. I to do niej właśnie ustawiały się kolejki.

Alfons sam w sobie był niskiego wzrostu, lecz miał duże ego. I do tego ego dopasował image. Nosił się w koszulach rozpiętych do pępka, pokazując światu owłosioną klatę i złote łańcuchy. Na serdecznym palcu nosił wielki sygnet, który eksponował głaszcząc się po wąsie, doglądając z dumą swego interesu. I do tego jeździł czerwonym mondeo. Budził w okolicy respekt, wszyscy go szanowali. Lecz miał jedną wadę. Nie znosił krytyki. No właściwie dwie. Nie lubił konkurencji. O czym miała wkrótce przekonać się Vanessa.

Vanessa do Łomży przyjechała z Płocka. I zaczęła działać sama, wyłącznie na własną rękę. Jej umiejętności były równie duże, jak umiejętności Angeliki. Choć niektórzy mówili, że o wiele większe. Duży był też biust Vanessy, co mógł widzieć każdy, gdy się nad nim pochylała. W bardzo krótkim czasie odbiła część klientów dziewczynom Alfonsa.

Alfons na początku chciał ją wziąć pod skrzydła. Kusił kasą, zleceniami i dobrą opinią, jaką miały w Łomży jego podopieczne. Vanessa pozostała jednak nieugięta, była niezależna, no i w fachu świetna. Zarabiała krocie i nie miała w planach płacić komuś za nic zwykłego haraczu. Wkrótce zaczęła dostawać dziwne anonimy, głuche telefony, listy z pogróżkami. Nie zważając na nic przyjmowała dalej w swoim saloniku. Przynajmniej do czasu, gdy ktoś jej podrzucił koktajl Mołotowa. I pewnie skończyłaby się ta bitwa zwycięstwem Alfonsa, gdyby nie przypadek. Klient Angeliki nabawił się żółtaczki, gdy ta przez przypadek zacięła go brzytwą.

W bardzo krótkim czasie interes podupadł. Dziewczyny się pozwalniały, zniknął także Alfons. Alfons Grzywko z Łomży. Mistrz fryzjerski. Z trzydziestoletnim stażem.

środa, 16 października 2013

okup i trup w piwnicy

część I tutaj... click

część II tutaj... click

część III tutaj... click

Przez kolejne dwa miesiące Grizelda z Gracjelą prawie nie wychodziły z domu. Siedziały w nim przerażone, wymykając się o zmroku, unikając wścibskich oczu najbliższych sąsiadów. Wciąż miały wrażenie, że wszyscy dookoła podejrzliwie na nie patrzą. Jakby wiedzieli, kto uprawiał pole. Zresztą po tej całej akcji z marihuaną, każdy na każdego jakoś dziwnie zerkał. Każdy chciał zapomnieć, ale im nie pozwalało na to policyjne śledztwo.

Gdy sprawa już nieco przyschła, wybrały się w końcu na spacer, do lasu, choć  Grizeldzie ten las wciąż źle się kojarzył. Ani na chwilę nie ustawały w rozmyślaniach, jak przegonić pecha i w końcu los odmienić. Ich sposoby na zarobek były kiepskie albo jeszcze gorsze. No i czasochłonne. Oraz nielegalne. I gdy tak spacerowały wymyślając kolejny sposób, okazja trafiła się sama. Miała jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, krótkie czarne włosy i brązowe oczy. Bardzo wystraszone. Chłopak był przystojny, choć skromnie odziany, spacerował po lesie z zadartą do góry głową, jakby szukał czegoś na najwyższych drzewach. Grizelda z Gracjelą spojrzały na siebie i nie zastanawiając się ani chwili, doskoczyły do chłopaka, kneblując mu usta i narzucając na głowę starą reklamówkę. A gdy się ściemniło zawlokły go siłą do swojej piwnicy.

Pomysł był prościutki. Gorzej z wykonaniem. A chodziło o to, by wyłudzić okup.

Przez tydzień zastanawiały się jak dokończyć akcję. Oglądały filmy i czytały prasę, przeanalizowały nawet ostatnie porwania. I postanowiły w końcu napisać anonim. Zażądały w nim po prostu ponad sto tysięcy. By się nie rozdrabniać i w końcu dorobić. A gdy miały już mozolnie wyklejony liścik, uświadomiły sobie, że nie wiedzą nawet, gdzie go, do cholery, wysłać. I kiedy zeszły do piwnicy, rozwiązały chłopca, ściągnęły mu z głowy starą reklamówkę, to ten je poprosił, żeby go zabiły. Bo się okazało, że po stracie pracy, rzuciła go dziewczyna, a on spacerował i chciał się powiesić, bo do domu dziecka wrócić nie zamierzał. Tego już było Grizeldzie i Gracjeli za dużo. Zrobiło się nerwowo. Związały więc go znowu i zakneblowały. Wściekły się cholernie, no bo miały problem, a gdy po tygodniu poszły do piwnicy, problem był znów większy. Bo go nie karmiły no i miały trupa.

face it



wtorek, 15 października 2013

cmoknij budowlańca w c....

Wymyślaliśmy dziś z Lesiem promocje. Zapisaliśmy się wspólnie do zespołu projektowego. To takie wymysły w korpo, żeby ruszyć w nowym sezonie z nowymi akcjami. Wprawdzie zawsze wolałem śpiewać i tańczyć w zespole ludowym, ale, że jestem za stary, to taki zespół też się nada. A, że my w wymyślaniu różnych akcji promocyjnych jesteśmy doskonali, to nam szybko poszło.

My w ogóle stanowimy niezły team. Na przykład kupując prezenty dla jego żony z okazji rocznicy ślubu. Jak ostatnio. Lesiu miał kasę, a ja pomysły. Poszliśmy więc na shopping poszastać jego forsą. Jako, że rocznica była dopiero piąta, omijaliśmy regały z miotłami i mopami. Obojętnie przeszliśmy też koło filcowych kapci. Bieliznę też już kiedyś kupowaliśmy. I to bardzo ładną. Akurat była na wyprzedaży. Ale jako, że ma się ten łeb na karku, to zwinąłem metkę z droższego modelu. Długo trzeba było Lesia przekonywać, by dał prezent żonie z niby przypadkiem zostawioną ceną. Gdy dał się namówić, efekt był murowany. W dzień po rocznicy ślubu wszedł Lesiu do pracy radośnie pogwizdując.

Tym razem znaleźliśmy dla odmiany przepiękną torebkę. Obsługiwała nas bardzo miła i ładna ekspedientka. I kiedy Lesiu za nią płacił, zadzwoniła żona. One do cholery mają chyba jakiś radar. A w tle muzyczka i miła pani mówi: - dwieście pięćdziesiąt złotych poproszę. No nie do wytłumaczenia. Nie pomogło wyjaśnienie, że jest ze mną, w sklepie.

No, ale nic. Jako ten zgrany team, wzięliśmy się za promocje. Nasze korpo to jest korpo budowlane, więc po krótkiej chwili mieliśmy już całą listę. Dosyć długą. Po zastanowieniu się i wykreśleniu z niej tych, które mogłyby przynieść jakiś efekt, tych, które byłyby za drogie i tych, które byłyby zbyt innowacyjne zostały nam dwie. Jedną wymyślił zresztą Lesiu. A mianowicie wynajmowanie Chińczyków. Z założenia pomysł prosty, ograniczał się do przyczep campingowych i do kosztów ryżu. Do każdej płyty gipsowo-kartonowej Chińczyk gratis, do palety tynku od czterech do pięciu. I tak na początek nowego sezonu. Na początek boomu w branży budowlanej. Gdy po raz dziesiąty analizowaliśmy pomysł, to nam wyszło na to, że może być problem z urzędem od imigrantów. Więc został nam tylko ten z całowaniem budowlańców w czółko. Bo jednym z haseł naszego zespołu było poprawienie relacji w przypadku reklamacji, opieka nad klientem i zwiększenie satysfakcji. I by było tanio. Więc od nowego roku, każdego, kto przyjdzie do nas z reklamacją, przytulimy, pogłaszczemy i cmokniemy w czółko, mówiąc: - no strasznie nam przykro.

poniedziałek, 14 października 2013

Fiutek

No więc byliśmy w sobotę na imprezie. Z Fiutkową. Już tak niewiele brakowało, by ładniej się nazywała. Dokładnie dwa dni, bo dokładnie tyle dni przed ślubem wyszło na jaw, że narzeczony przyprawił jej rogi.

A wydało się, jak zwykle, przypadkowo. Fiutek wchodziła akurat do kościoła, żeby zrobić ostatnie ustalenia w sprawie dekoracji i o coś zahaczyła. I nie chodzi wcale o to, że zahaczyła rogami o zwieńczenie bramy. Fiutek była harda i chodziła zawsze z wysoko podniesioną głową, więc wchodząc do kościoła potknęła się o klęczącego tuż przy wejściu przyjaciela swojego narzeczonego, który żarliwie się modlił. Zdziwiła się nieco, bo gość raczej od kościoła stronił. Nie zważając na miejsce i na jego modły, zagadnęła go „niechcący” o ich kawalerskie. Gość się nieco speszył i trochę wykręcał, więc Fiutkowa mocniej przyparła go do muru. Może niepotrzebnie. Świdrowała go przy okazji tymi wielkimi oczami, marszcząc przy tym brwi, aż chłopak nie wytrzymał no i się wygadał. I zanim się zorientował, Fiutkowa siedziała już w swoim maluchu, pędząc do narzeczonego. Co się działo później, można sobie wyobrazić. Wszystkim nam jej szkoda… Bo do dziś nazywa się Fiutek.

Przyjęcie weselne miało być huczne, ale bardziej huczne było jego odwołanie. Huczało w rodzinie, huczało wśród koleżanek oraz wśród sąsiadów. A najbardziej w ZUS-ie, gdzie Fiutek pracowała. Przez kolejny tydzień karmiła koleżanki tym, co jej zostało z wesela, którego nie było i czego goście nie zjedli na wtorkowej stypie. Aaa. Stypa.

Bo kiedy tak pędziła Fiutkowa maluchem, by rozprawić się z narzeczonym, nie wyhamowała tuż pod jego klatką. No i uderzyła w drzwi wejściowe w chwili, gdy ten akurat wychodził, na ostatnią przymiarkę ślubnego garnituru. Przymiarka się nie odbyła, lecz garniak się nadał. Na ostatnią drogę.

piątek, 11 października 2013

o pięcioletnich lafiryndach i przesądnym pedofilu

Przeciętny gwałciciel ma pięć lat z okładem i przeważnie pochodzi z rozbitej rodziny. No i gwałci księży. Ci się opierają, lecz nie mają szans w tej nierównej walce. No cóż. Czasy się pozmieniały. Gwałciciele również. Opętane przez Hello Kitty (kto do cholery wie, co to za kapela?) sieją zgorszenie od Polski po Dominikanę. I nikt im nic nie zrobi.

Jak świat światem, lafiryndy stały na Bankowej, dzisiaj urzędują w co drugim przedszkolu. Zresztą jak przez mgłę pamiętam, teraz do mnie dotarło. Kiedy byłem chłopcem, wśród naszych kolegów z bloku też był jeden gwałciciel. Zadawał się z Marianem, pięćdziesięcioletnim kawalerem z sąsiedniego bloku. To znaczy wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to jest gwałciciel. Marian chyba też nie, bo sam mu kupował Lego i słodycze. Wszyscy temu koledze zazdrościli. W końcu taki kumpel to był skarb nad skarby. Nasz kolega często go odwiedzał i zawsze wychodził z drogimi prezentami. O Marianie sąsiedzi mówili, że jest dziwny. I przesądny. Nie do końca wiedziałem, co to słowo znaczy. Nie wiedział też tego nasz kolega z bloku, ale nie zdążył zapytać, bo Marian go rzucił w dniu trzynastych urodzin.

Marian prócz przesądów, miał też życiowego pecha, bo ledwo się wyswobodził, to znalazł się kolejny. Z ręka na sercu, to znalazł go sobie Marian. Dawał mu zabawki i karmił cukierkami. Nie wiem, jak się to skończyło i czy gwałty były, bo chłopaczek dostał niebawem cukrzycy.

czwartek, 10 października 2013

gay is ok

Jestem teraz tego pewien na sto procent. Alkohol szkodzi zdrowiu. Albo to my do ku*wy nędzy nie możemy pić. To znaczy ja i Malik. Razem. Bo z tego zawsze są kłopoty.

Wybraliśmy się wczoraj we dwóch na rynek, na bro. Poszwendaliśmy się trochę, bo pogoda była ładna i weszliśmy do knajpy. Pierwszej lepszej z brzegu, takiej z neonami. Knajpa nazywała się „Pink Angels”, ale jako że my z Malikiem nie znamy angielskiego, to nie zrozumieliśmy, że chodzi o różowe anioły. Zresztą i tak byśmy nie skojarzyli, bo jesteśmy tępi. Ale się lubimy i dobrze nam razem. Więc klapnęliśmy na wygodnej kanapie, zajmując się sobą. Znaczy się rozmową. Knajpa była całkiem niezła, choć jak na mój gust za dużo w niej pluszu. Wszystko w niej było misiowe, różowo-fioletowe. Na sofie obok siedziały dwie panny i raz na jakiś czas na nas zerkały, komentując coś między sobą. Kiedy się zorientowaliśmy, to zaczęliśmy się prężyć oraz wciągać brzuchy. Wpadliśmy im w oko jak nic. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, uśmiechnąłem się do jednej, a wtedy te lafiryndy spojrzały na nas pogardliwie i odwróciły się plecami. Głupie krowy. Zresztą i tak psu na budę podrywanie lasek. W końcu przyszliśmy na browca.

No i tak po którymś piwku rozluźniliśmy się całkiem. I właśnie wtedy zobaczyliśmy tych dwóch całujących się kolesi. Jako, że z Malikiem, zanim się ożenił, w niejedną sytuację się wpakowaliśmy, nie zrobiło to na nas specjalnego wrażenia. Do dziś trzymamy w tajemnicy to, co działo się w Amsterdamie. Co więcej, obydwaj jesteśmy zgodni i popieramy związki partnerskie. Choć bez prawa adopcji. Nie wiem, co nas wzięło, ale poczuliśmy, że musimy się z nimi podzielić naszymi przemyśleniami i udzielić im poparcia. Więc klepnął Malik w plery jednego kolesia, mówiąc bez ogródek: - Eee chłopaki, jestem z wami. Wy geje musicie mieć swoje prawa. I wtedy dostał w mordę. Agata, jak się później okazało, szarpała go za szmaty i za resztę włosów. Biedny był ten Malik. Trzeba mieć ku*wa pecha, by się tak pomylić. Logika mi podpowiadała, że to jednak nie są geje i ten drugi będzie jej facetem. Więc grzecznie mówię:  - Stary, weź powstrzymaj laskę. Ona go zabije. I dostałem w mordę. Magda, jak się później okazało, szarpała mnie za szmaty i za moje włosy. No przysięgam szczerze. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło nam się, że nas zlały baby. Co prawda zwaliste, ale jednak baby. Od tego momentu wiemy już z Malikiem, by patrzeć na biodra, a zdradził nam ten sekret kolega Malika. Jak się jest w gej klubie i coś jest szersze w biodrach aniżeli w barach, to napewno baba. Choć przyjebać może jak rasowy facet.


poniedziałek, 7 października 2013

pick your pupil's kupka up czyli it's not easy being cheesy

Asia od dziesięciu lat z okładem jeździła na wózku. Po tragicznym w skutkach wypadku, spowodowanym przez pijanego kierowcę. Ta jedna sekunda zmieniła życie Asi, a właściwie przewróciła je kompletnie do góry nogami. Pełna werwy biegaczka miejscowego klubu sportowego, z dnia na dzień, została przykuta do łóżka. A właściwie wózka. Siła charakteru Asi była jednak wielka. Więc walczyła o siebie i z przeciwnościami losu. Jeździła tym wózkiem wszędzie, gdzie się dało, wprawiając go w ruch siłą swoich dłoni.

Optymizmu Asi wystarczyłoby dla wielu. Wszyscy ją uwielbiali. Filigranową kobietkę z dużymi oczami, z burzą złotych loków. Roztaczała wokół siebie przyjacielską aurę. Nawet w pochmurne dni, wszędzie tam, gdzie się pojawiała, rozbłyskało słońce. Dla każdego zawsze miała dobre słowo, do wszystkich się uśmiechała. Wielu się dziwiło i nie rozumiało, jak po takich doświadczeniach, stać ją było na to. Bo tak, jak mówiłem, zawsze się uśmiechała, nawet wtedy, gdy wprawiając w ruch wózek swoimi rękami, poruszała się choćby po nierównym chodniku. I nawet wtedy uśmiech nie schodził z jej twarzy. Przynajmniej do momentu, gdy pewnego razu, jadąc wózkiem, poczuła na dłoni coś ciepłego. Niewątpliwie Asia wjechała prawym kółkiem w gówno.

Sprzątajcie więc po pieskach cholerni syfiarze. Obleśne brudasy i bezmyślne łajzy. Ignoranci!!

czwartek, 3 października 2013

zasrana marihuana

część I tutaj... click

część II tu... click

A mianowicie trawa. Trawa, trawa, trawa. Wszędzie mnóstwo trawy. Siostry postanowiły założyć plantację konopi. Nie na wielką skalę, lecz na taką małą, by dorobić do zasiłku i tego, co ze złomu. By nie mieć daleko, uprawiały ją przy lesie, koło swojej kamienicy, na lewo od bagna, tuż koło wysypiska śmieci. Narobiły się przy tym, jak jasna cholera, po raz pierwszy w życiu. No i kiedy zaczęły widzieć już pierwsze efekty, dzieci od sąsiadów podpaliły lasek. Cholerne, małe gnoje.

Paliło się jak cholera, jak stodoła z sianem, albo jeszcze gorzej. Pojawiła się policja oraz straż pożarna. Gęsty, gryzący dym wdzierał się dosłownie wszędzie, również w każdy zakamarek walącej się kamienicy. I zrobiło się wesoło. Przynajmniej na początku. Wielka łuna ognia ściągnęła na miejsce spore zbiegowisko. No i się zaczęło. Od niedźwiedzia, gdy wyjechał z lasu na różowym rowerze. Grizelda przecierała oczy ze zdumienia. Kiedy niedźwiedź podszedł do niej bliżej, to zauważyła, że to całkiem fajny facet. Dokładnie taki, o jakim marzyła, trochę Brada Pitta, a trochę Wałęsy. Wielki, umięśniony z bardzo niskim głosem. Połechtał ją po twarzy swoimi wąsami, zabrał ją na ramę i wywiózł do lasu, z którego chwilę później zaczęły dochodzić tylko głośne jęki.

Gracjela za to patrzyła z podziwem na dzieci od sąsiadów, które wspinały się na drzewa, odbijały od najwyższych gałęzi i latały w powietrzu, dzwoniąc złotymi dzwoneczkami, zataczając cudne kółka nad polaną, niczym mewy nad wysypiskiem śmieci. Też tak zawsze chciała. Zamachała rękami i uniosła się nad ziemią. Widziała gdzieś tam w dole całą ekipę strażaków, porozbieranych do naga, którzy tańczyli w rytm afrykańskiej muzyki, wykrzykując jej imię. Gracjela-ela-ela-ho, Gracjela-ela-ela-ho  – dochodziło do niej z dołu. Słyszała też tam-tamy. To małe zajączki, w niby pióropuszach z liści kasztanowca wybijały ten rytm. Jakie one były cudne. Pomachała do nich z góry, a z jej rąk posypał się złoty pyłek, który zamienił pogorzelisko w piękną, kwietną łąkę. Cudowne, kolorowe i ogromne kwiaty, wystrzeliwały w górę, a na jednym takim siedział śliczny książę, z całkiem dużym ch…. Ach, jakie to było cudowne.

I kiedy tak latała sobie Gracjela z dziećmi od sąsiadów, ujrzała na horyzoncie dwa pterodaktyle. Ujrzeli je też policjanci i zaczęli strzelać, schowani za radiowozem. Dzieci z piskiem zaczęły uciekać, spojrzały na Gracjelę, na jej długie blond włosy i ogromne białe skrzydła i wiedziały już, że schowane pod nimi będą mogły czuć się bezpiecznie. Zgromadzeni wokół gapie również  uciekali. Nowakowa spod siódemki biegała jak sarna. Zresztą to była sarna z twarzą Nowakowej. I widzieli to wszyscy, każdy mógłby przysiąc. Pterodaktyl już ją chwytał w szpony, ale wtedy sąsiad spod dziewiątki zamienił się w Godżillę i dzielnie stawił czoła temu potworowi, łapiąc go za skrzydła, łamiąc dziób i nogi. Drugiemu nie zdążył, bo ten wyciągnął zaraz dużą, białą flagę i nią wymachiwał, by się nie narazić. Za chwilę z tobołka wyciągnął whiskacza i dał łyk Godżilli. Tuż po tym zdarzeniu wyszedł z lasu samochód policyjny. Jak na transformersa, trochę był strachliwy. Wracający z kryjówek w lesie gapie przyprowadzili ze sobą góralską kapelę. Ci zaś przygrywając na skrzypeczkach i kobzie, postawili wszystkim butelkę gorzały. Popijali wszyscy, łącznie z zajączkami. Wszystkim pić się chciało, a kiedy zgłodnieli, tęcza na niebie się rozstąpiła i sypnęło manną. I spadały ryby.. I nastała ciemność.

Kiedy trzy dni później wszyscy się ocknęli, zobaczyli krajobraz, jak po jakiejś bitwie. Dzieci od sąsiadów leżały pod drzewami, z główkami wbitymi w piach, jak strusie. Sąsiad spod dziewiątki taszczył pana Ryśka, bo ten nie wiedzieć czemu, miał złamane nogi. Nowakowa spod siódemki z przestrzelonym tyłkiem leżała na brzuchu pojękując cicho. Pan Leon, gdy się ocknął, ze spodniami spuszczonymi do kolan, kątem oka dojrzał pijaczka Heńka, dopinającego spodnie z wyrazem zakłopotania. Nie mniej zakłopotane były nastolenie córki Leona. Nie było kapeli, nie było gorzały. I Grizeldy nie było. Znaleźli ją po tygodniu w głębi tego lasu, ze spódnicą podciągniętą aż na głowę. Nic nie pamiętała, poza jednym, że było jej dobrze z tym jej ideałem. Choć trochę zdziwiona, że facet ani na chwilę nie zdjął z siebie futra.

Plan sióstr znowu nie wypalił… albo i wypalił, chociaż było dziwnie..

środa, 2 października 2013

żona bigosem doprawiona

część I tu... click

część II tu... click

część III tu... click

część IV tu... click

Malik i jego żona prezentowali się wyjątkowo. Można by rzec, że osobliwie, żeby nie powiedzieć, w pytkę. On, z ranami ciętymi na twarzy i w spalonym garniturze, ona w potarganej kiecce i ze strąkami na głowie. Obydwoje doprawieni bigosem i barszczem, które zrzuciła na nich Malikowa, w momencie, gdy spadała na podłogę. Wesele jednak zaliczyć można było do udanych. Wszyscy bawili się doskonale. Poza młodą parą. Można było założyć się w ciemno, że nikt nigdy, na żadnym weselu, nie zrobił takich fotek.

My już dawno przestaliśmy się przejmować. Wzięliśmy butelkę wódki, Miriam trzy kolejne i poszliśmy na taras. Cholera, skończyły nam się fajki. Zostały jedynie takie holenderskie. I gdy postanowiliśmy się całkiem odstresować, pojawił się Malik, by sobie zapalić. Spławilibyśmy go szybko, ale wtedy Gołąb kopsnął Malikowi śluga i jeszcze odpalił. – Jak się bawić, to się bawić – powiedział. A taki był dotychczas spokojny. Spojrzeliśmy z Mireczkiem na siebie i właściwie nie wiedzieliśmy, czy coś by nas było jeszcze w stanie zaskoczyć. Wzruszyliśmy tylko ramionami i też zajaraliśmy.

Można się było spodziewać, że Malikowi walnie. I walnęło. Nigdy wcześniej żaden z nas tak nie zareagował. Było śmiesznie, było smutno, to się jadło, to się piło. Ale do cholery nikt nie zaczął latać. Żeby nie było, Malik też nie, choć mu się wydawało i skoczył z tarasu, wprost na klomb z różami. Wyplątał się z tych krzewów cały ubłocony akurat wtedy, gdy zaczęli go szukać. Bo to była północ i czas na oczepiny. Jak ja nienawidziłem tych weselnych zabaw. To znaczy zazwyczaj, bo tym razem spodziewałem się widowiska po wszystkim tym, co tego dnia widziałem. No i się nie pomyliłem. Bo kiedy druhny zaczynały bronić welonu panny młodej, Malik dorwał pierwszą z brzegu i powalił na podłogę, drugiej podciął nogi, a trzeciej wykręcił ręce. Uwinął się z nimi w ciągu paru sekund. Panna młoda wstała i patrzyła na to wszystko z przerażeniem w oczach. Tak, jak reszta gości. W końcu mu wytłumaczyli, że to była zabawa.

Kiedy wszyscy wyszli na taras, by puścić lampiony, Malik , nie wiadomo skąd, przyniósł jakieś petardy. Zupełnie, jak w Sylwestra. No i kiedy tak odpalił jedną, ta zamiast wystrzelić, zaczęła sypać iskrami na prawo i lewo. Wystraszony Malik odrzucił ją od siebie, wprost pod nogi żony. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby panna młoda była taka skoczna. Jak ona skakała, w płonącej sukience. On stał zbaraniały i miał niezły ubaw, lecz w chwili otrzeźwiał i pchnął ją do fontanny. Tego już nie wytrzymała świeżo upieczona żona ani jej rodzina. Wzięli ją do auta, zawieźli do domu, a następnego dnia pobiegli do sądu, by złożyć papiery potrzebne do rozwodu.

wtorek, 1 października 2013

Ukraina, Bytom i Australopitek

Ukraina jest jak Bytom. Szara i odrapana. I są tam dziurawe drogi. Tak dziurawe, że kiedy wpadliśmy w jedną dziurę, to wylądowaliśmy w Australii. Dokładnie to nie wiem, czy w Australii, ale gdzieś po drugiej stronie kuli ziemskiej. I nie ściemniam.

Ludzie byli tacy trochę dziwni i chodzili na głowach, co zresztą zrozumiałe. Mieszkaniec Australii to Australopitek. To na część osadników z Europy, którzy pitnęli do Australii, w obawie przed wyrokiem. Bo to był raj dla skazańców. Australopitek jest zresztą śląskim słowem, zlepkiem aus i pitać. Aus, jest co prawda słowem niemieckim, ale w języku śląskim takich zapożyczeń jest dużo i po śląsku ten właśnie zlepek słów znaczy dokładnie „pitaj stąd”, czyli uciekaj i tak nazwano tych, co zwiali. Dlatego też w Australii jest wielu Ślązaków, ale takich nieco dziwnych. Tak dziwnych, jak Ci z Sosnowca. Tak przynajmniej mówi Lesiu. Ale on to jest pieroński Hanys ortodoksyjny i o to czasem się kłócimy. Bo ja tam do tych z Sosnowca niczego nie mam, znam za to wśród nich wielu fajnych ludzi.

Zresztą pierwszym królem Australii był pan Reinhold z Halemby, po noszymu Holdek z Halymby, ale dość szybko podporządkował się koronie brytyjskiej. Jego żona Róża (po noszymu Rołza) była zresztą pra-pra-pra-pra babką czyli starkom łod księżnej Dajany.

W Australii zajmują się głównie wydobyciem węgla (po noszymu wongla). Ze słowa wongel powstało australijskie słowo coal (Australopitki z tym swoim dziwnym akcentem mówią koeel, bo jak usłyszeli wongel, to zrobili tylko takie łyyy), które później weszło do słownika brytyjskiego, lecz inaczej wymawiane. Zresztą wielu Australopitków mieszkało wcześniej na Frynie, na Kaufhauzie. Ale pewnego razu, by odmienić swój los, pojechali banom do Sosnowca, później na wycieczkę na Ukrainę, wskoczyli do dziury i znaleźli się w Australii. Na początku nie mogli się przyzwyczaić do chodzenia na głowie, ale już jest dobrze.

Wywrócenie wszystkiego do góry nogami ma też swoje plusy. Na przykład kopalnia. Wongel w australijskiej kopalni, jest zawsze na górze. Nie trzeba tam kopać, tylko rozpier…ić. Najlepiej minami. Przeciwpiechotnymi. Dlatego kopalnia to po australijsku mine. A kożdy karlus, co robji na grubie to miner. Bo gruba to kopalnia, a karlus to synek, ino bardziej gryfny. Gryfne synki som na Ukrainie. Dziołchy zresztom tyż. Ale o tej Ukrainie, to chyba już będzie innym razem…

bring it