sobota, 31 sierpnia 2013

wsiąść do pociągu byle jakiego

Never, ever żadnego tripu koleją po Polsce. Za żadne skarby świata nikt mnie już więcej na to nie namówi. Nie chodzi o to, że jestem jakiś bardzo wygodny, bo w sumie podróż pociągiem jest wygodniejsza niż samochodem. I tańsza. Tyle, że nie w naszym kraju. Chodzi o czas. No bo, jak w XXI w. przejechanie 350 km może trwać prawie 6 godzin? Nie ogarniam tego.

Nie ogarniają tego też pewne damy z Francji, które postanowiły odwiedzić Polskę. Yvette, Odette i ta trzecia. Nie pamiętam, jak miała na imię, ale też się rymowało, to trzy siostry, mieszkające na co dzień w okolicach Lyonu. Od lat przyjmowały młodzież z Polski, chcącą dorobić sobie w czasie wakacji. Kontaktem była bardzo miła pani z Gliwic, która postanowiła zaprosić je kiedyś  do siebie.

Yvette, Odette i ta trzecia, postanowiły wykorzystać czas w Polsce do maksimum. Wzięły do ręki mapę i wymyśliły, że jednego dnia pojadą rano na wycieczkę do Gdańska, drugiego do Krakowa, obskakując Wieliczkę, trzeciego do Poznania, a czwartego do Warszawy. Oczywiście pociągiem. Panie pamiętały jeszcze czasy parowozów, ale nawet wtedy  pociągami we Francji jeździło się szybciej, niż dzisiaj u nas. Na długo przed TGV.

I tu zaczął się problem, bo wytłumaczyć im się nie dało, że do Gdańska i owszem można pojechać, ale jednodniowa wycieczka wraz z dojazdem zajmie dni aż trzy. Do Poznania tam i z powrotem niewiele mniej. Yvette, Odette i ta trzecia mimo zaawansowanego wieku poruszały się szybciej piechotą, ale ze względu na duże odległości z pomysłu zrezygnowały. Wyjechały z Polski z przeświadczeniem, że to ogromny kraj. Dużo większy niż Francja.

Być może jeszcze kiedyś, o ile dożyją, będą miały okazję przejechać się  Pendolino. Będzie ciągle wolno, chociaż trochę ładniej. Te nasze zdezelowane pociągi na niewiele się już zdają. Jedyne, co tu może pomóc to konkurencja.

A konkurować chcą m.in. Niemcy. Pamiętam, kiedy jechałem do Zgorzelca z przesiadką we Wrocławiu. Przesiadało się właśnie do kolei niemieckich. Wygodne, czyste i zadbane pociągi. Niewytłuczone jeszcze na polskich torach. Jeśli tak ma to wyglądać – jestem za. Co innego babcia mojej koleżanki. Mówi, że kilkadziesiąt lat temu, już ją niemieckimi kolejami po Polsce wozili i podobno nie wspomina tego najmilej. Ja tam nie wiem dokładnie o co chodzi, ale wydaje mi się, że babcia trochę przesadza.

Mimo wszystko zostanę przy swoim środku lokomocji. Może nie tak wygodnie, może nie tak tanio ale za to przynajmniej zawsze na czas.


piątek, 30 sierpnia 2013

o cyckach Dziewanny

Po zapowiedzi na fanpage'u zadzwoniła do mnie Dziewanna i powiedziała, że jak zobaczy coś w tym burdelu o swoich cyckach to mnie dojedzie. Jako, że nie chcę, by mnie Dziewanna dojeżdżała, to nic o niej nie napiszę. Ale o cyckach będzie na pewno. Wkrótce.

ptasie mleczko

Utyłem. Przybrałem dokładnie 1 kg i 23 deko. I to w ciągu siedmiu dni. Skrupulatnie sprawdzam swoją wagę, żeby wiedzieć czy przelewanie potu na siłowni przekłada się na konkrety. I zazwyczaj tak. Ale nie teraz, nie tym razem. To 1,23 kilograma zbędnego i szkodliwego. A wszystko przez ptasie mleczko.

Wpieprzamy je od tygodnia codziennie. To znaczy ja i Lesiu. Lesiu to mój kolega z pracy. Najlepszy. Bo innych nie mam. Jego szwagier pracuje jako przedstawiciel handlowy w fabryce czekolady i innych łakoci. Więc podrzuca nam to, co się nie sprzedało. A my to zjadamy. Obydwaj jesteśmy z ostatniego przed stanem wojennym, twardego pokolenia i lekko przeterminowane słodycze nam nie szkodzą. Jesteśmy dosyć wybredni, jadamy więc tylko takie, które nie mają białego nalotu.

I tak od tygodnia. No i coś mi się wydaje, że tym razem przesadziliśmy. A już na pewno w poniedziałek, kiedy to każdy z nas zjadł całą zawartość pudełka na łeb. A pudełka były takie ładne. Z bombkami. Więc w bożonarodzeniowych nastrojach, nucąc pod nosem kolędy, zjedliśmy, ba, zeżarliśmy wszystko. Mnie akurat trochę zmuliło. Lesia nie. Gorzej czułem się tylko raz, po kiełbasie, którą dostaliśmy od innego repa, choć ta akurat była dwa dni przed terminem. No chyba, że przemetkowali.

Fakt, faktem, że jesteśmy trochę jak świnie. Ale co tam. Świnki kojarzą się ze skarbonkami, a my na każdym ptasim mleczku oszczędzamy jakieś 12 zeta, w poniedziałek to nawet 24. Więc się nie przejmujemy i czekamy na dostawę lekko przeterminowanych jajeczek wielkanocnych. Choć te, jak pamiętam, w zeszłym roku wcinaliśmy w grudniu.



czwartek, 29 sierpnia 2013

cyberek na fejsie

cyber-burdel na facebooku jest

https://www.facebook.com/pages/Cyber-burdel/1413269725552307?fref=ts




o pielgrzymkach po raz drugi

No i swoim wpisem o pielgrzymkach wsadziłem kij w mrowisko, jak przywołany ksiądz wsadza łapy w majtki ministranta. Przestałem już ogarniać komentarze, wypisywane przez znajomych na facebooku. Słabo znam się na historii, trochę na polityce, nie jestem też synem bogatego cieśli, więc mogę pleść, co mi ślina na język przyniesie.

Jedni bronią religii, jak niepodległości, inni się z nimi kłócą. Komentujący nawiązać zdążyli do zaborów, do polityki, zahaczając o lemingi i słoiki. Do diabła z tym co było przez 123 lata i skończyło się prawie sto lat temu. Dowodów na to nie mam, tamte czasy też niezbyt dobrze pamiętam. Odniosłem się do tego, co tu i teraz. A tu i teraz owce. Całe stada owiec. I o ile w zwykłym stadzie, zwykły baca może bezkarnie wsadzić ch.... w dupę owcy, to duszpasterz już bezkarnie wsadzać młodym ministrantom nie bardzo. Nieważne, czy tylko raz, czy do polowy. Ale jak pokazało życie, prawdziwy katolik ukatrupi lisa buszującego w kurniku, za to pozwoli bezkarnie harcować biskupowi w chłopięcym chórku rodzimej parafii. I nieważne, ze lis chciał się tylko najeść, a biskup pochędożyć.

Można rzucać na mnie klątwę na facebook Messengerze, ale niech powstrzyma się ta, która ma nieczyste sumienie i złamała trzy przykazania z dziesięciu i to za jednym razem. Bo jak się pożąda męża koleżanki, cudzołoży a na koniec kradnie, to wśród katolików uchodzi się za zwykłą dziwkę. Ale ja Cię będę bronił, bo Ty nie jesteś zwykła, tylko katolicka. Każdego tygodnia w kościele.

Można sobie komentować, ale gdy się jest obłudnym, to pozostaje pisanie wiadomości tak, by inni nie widzieli. Bo jeszcze swoje dopowiedzą. I tak to jest z ta dobrocią i uczciwością. I powtórzę po raz kolejny, że są wśród nas dobrzy ludzie, którzy chociażby odpowiedzieli na mój apel na facebooku i bezinteresownie postanowili pomóc komuś, kto znalazł się na życiowym zakręcie. A to powoduje, że ciągle wierzę, ze ludzie dzielą się na ludzi i ludziska a nie na katolików i resztę. Amen


o całowaniu się z chłopcami

Pamiętam taką rozmowę na ławce z moją 80-letnią sąsiadką, Panią Zosią.

Ja: Pamiętam, kiedy byłem nastolatkiem, lato było takie piękne a mama zawsze wołała mnie do domu o 22:00. Dziś po latach to doceniam, tę troskę, ale wtedy strasznie się zżymałem.

Pani Zosia: o 22:00?? Rafał. Kiedy ja byłam nastolatką, mama wołała mnie o 19:00. A wiesz. Ja tak bardzo lubiłam ubrać ładną bluzeczkę i pospacerować, żeby się za mną chłopcy oglądali. Ahhh, jak ja to lubiłam. A mama mnie tylko pilnowała i krzyczała z okna, żebym się czasem nie całowała z chłopakami. Bożesz Ty mój. A to było takie przyjemneeee.

środa, 28 sierpnia 2013

rodzina Państwa M.

Rodzina Państwa M. była bardzo porządna. Państwo M. kulturalni, spokojni, z życzliwymi uśmiechami na twarzach, wraz z trójką zadbanych, rumianych, dobrze wychowanych dzieci zajmowali mieszkanie na czwartym piętrze naszego bloku. Dokładnie naprzeciwko nas. Nas, czyli hołoty. Moi rodzice wprawdzie byli również kulturalni, spokojni i życzliwi dla innych, ale my, ich dzieci, jakby jakieś inne, podmienione. Głośne, rozbiegane, tłukące się między sobą o byle co, a najczęściej o nic. Dlatego nie byliśmy dobrym towarzystwem dla dzieci Państwa M.

Te zadbane dzieci były od nas nieco starsze. Hanka, starsza ode mnie o 3 lata, Marylka o 7 i Grześ o jakieś 500. Dziewczynki chodziły po domu w kolorowych fartuszkach, z eleganckimi warkoczami, związanymi kolorowymi kokardami. Grześ w eleganckim sweterku. W mieszkaniu Państwa M. zawsze panowała cisza, w powietrzu unosił się cudowny zapach perfum, na bordowej wykładzinie w przedpokoju nigdy nie było ani pyłka. Każda rzecz miała w tym idealnym świecie swoje miejsce. Niczego nie wolno było dotykać. Zasada ta dotyczyła domowników, a szczególnie gości. U Państwa M. należało być powściągliwym, nie rozmawiać za głośno i siedzieć ze złączonymi kolanami i wyprostowanymi plecami. Powściągliwi, pod każdym względem, byli również Państwo M. Inny świat. Nie to co u nas.

U nas to był burdel. W przedpokoju zawsze walały się buciory, plecaki i inne graty, o które wywracała się nasza Mama wracając z pracy. Mama jakoś bardzo powściągliwa nie była, więc darła się od drzwi wniebogłosy. Tymi krzykami jednak nikt się nie przejmował. A może nie słyszał. Ja, leżący na kanapie do góry nogami, ze słuchawkami na uszach i książką w łapie, moja siostra goniąca brata po całym mieszkaniu, z rurą od odkurzacza, którą go okładała. On dla odmiany lał ją kijem od miotły. Jednym słowem Sajgon. Krzyków nikt nie słyszał. Po małej jatce na dobre popołudnie mieszkanie było ogarnięte, lekcje odrobione, a w powietrzu unosił się zapach obiadu. Wieczory spędzaliśmy wspólnie, czytając na głos albo oglądając bajki wyświetlane z rzutnika, na prześcieradle rozwieszonym na ścianie.

W tym chaosie dobrze czuła się Hanka. Często przychodziła do nas, żeby się pobawić. Dygała na dzień dobry przed moją Mamą i drzwi do dziecięcego raju stawały przed nią otworem. Hanka zresztą zawsze pięknie dygała, jak na dziewczynkę z dobrego domu przystało. W Hance, kiedy tylko przekraczała próg naszego domu, budził się demon. Poukładana na codzień, u nas rozrabiała bardziej niż nasza razem wzięta trójka, często sprowadzając na nas kłopoty. To z jej inicjatywy były bitwy na poduszki, skakanie po stołach, pieczątki na lodówce i huśtanie lampą. Gdy mieszkanie było już doszczętnie zrujnowane, Hanka znikała dygając na do widzenia. A w tym była dobra. Wiele lat później dygnęła zresztą jednego Andrzeja, zachodząc z nim w nieplanowaną ciążę.

O losach Marylki nic nie wiadomo od czasów, gdy wkręciła się w złe towarzystwo i przed blokiem doszło do awantury z użyciem broni, pomiędzy jej dwoma kochankami. Pani M. uciekła potajemnie od Pana M., gdy ten zwariował, zaczął chlać i po pijaku chciał wysadzić w powietrze całą kamienicę. Po policyjnej akcji po czyściutkim mieszkaniu nie pozostał żaden ślad, podobnie, jak po porządnej rodzinie.


wtorek, 27 sierpnia 2013

what a pech

Nowina miał w życiu strasznego pecha. Chłop był z niego fajny, wszystkich rozbrajał swoim perlistym śmiechem. Co nie zmienia faktu, że przebywanie w jego towarzystwie groziło niebezpieczeństwem. Zabawy w dzieciństwie mieliśmy różne. Chłopaki były z nas pomysłowe. Kiedy wszyscy, jeden po drugim, wspinaliśmy się po piorunochronie na dach łącznika pobliskiej szkoły, Nowina, jako ostatni, odpadł razem z piorunochronem, będąc dokładnie w połowie drogi między parterem a pierwszym piętrem. Na szczęście dla niego, na nieszczęście dla nas, bo odpadając odciął nam jedyną drogę ucieczki. Gdy kradliśmy czereśnie u pana T., wprost z dachu jego garażu, na widok zbliżającego się sąsiada, wszyscy zeskakiwali w popłochu, przeskakując przez podwyższone ogrodzenie. On jedyny zahaczył stopami o siatkę, obrócił się w powietrzu o 90 stopni i opadł pozycją poziomą w dół, waląc całą powierzchnią swojego wątłego ciała w ubitą ziemię, bo kolega ledwo zdążył odskoczyć. Przy tym wszystkim sytuacja, gdy bawiliśmy się koktajlami Mołotowa i butelka Nowiny po odpaleniu wyśliznęła mu się z rąk rozbryzgując na nasze nogi , była już naprawdę drobną igraszką. Nie muszę mówić, co działo się dalej…

Równie pechowa była Renia. Pracowałem z nią przez dwa lata w jednej firmie. No może przez rok, gdyby odliczyć jej absencje chorobowe. A wszystko przez tego cholernego pecha. Pewnego dnia, gdy figlowała z mężem na wersalce, pechowo uderzyła głową w drewniane oparcie, doznając wstrząśnienia mózgu. Zresztą ich gry wstępne często kończyły się podobnie. Bo innym razem, kiedy gonili się po schodach do sypialni, Renia połamała nogi. Gdy patyczkiem, czyściła sobie ucho i schylając się w łazience po kolejny patyczek, który upadł, straciła równowagę i waląc w umywalkę przebiła sobie bębenek, sądziłem, że nic jej gorszego się już nie przydarzy. A jednak.

Nasza firma wynajmowała pomieszczenia w starym biurowcu. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, zakaz palenia nie był taki restrykcyjny. Paliło się w kiblach. Zamykało się w kabince i można było puścić dymka. Robili tak wszyscy. To znaczy wszyscy palacze. Robiła tak i Renia. Pewnego razu, gdy postanowiła zrobić sobie przerwę, poszła do kabinki i trzasnęła drzwiami zbyt mocno. Ocknęła się po chwili, leżąc na podłodze wśród pyłu i gruzu, który odpadł z sufitu. Wtedy też po raz pierwszy pomyślała, ze palenie jednak może zabijać. Nie wiem, czy rzuciła, bo w obawie, by jej pech nie przeszedł na mnie, postanowiłem się zwolnić.

Pechowcy są wśród nas. Nie wiem, kto z nich miał większy niefart. Renia w każdym razie przynajmniej jeszcze żyje.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

sado-maso

Jakiś czas temu, zupełnie niedawno, niesamowite triumfy święcił Grey. „50 twarzy Greya”, „Ciemniejsza strona Greya” czy „Nowe oblicza Greya”. Gdziekolwiek się człowiek nie ruszył, każdy o tym mówił, każdy to czytał albo przeczytać zamierzał. Zafascynowane były tym wszystkie koleżanki z pracy. Wklepujące dane do komputera księgowe, analityczki, telekonsultantki, marketerki, sekretarki, na co dzień powściągliwe, dostawały wypieków, wymieniając się wrażeniami z kolejnych rozdziałów, przy kawie w firmowej kuchni. Nie pamiętam, żeby kiedyś wcześniej jakaś książka odbiła się takim echem. W narodzie, w którym regularnie czyta jakieś 10% procent ludzi, czytać zaczął co drugi. Zresztą ja sam postanowiłem się z tym zmierzyć. I nie chodzi wcale o to, że podnieca mnie jakiś tam wyuzdany sex, czy inne świństwa ;) Chciałem w końcu wiedzieć, o czym mówią inni.

Przez dwa dni brnąłem przez tego gniota i jak się spodziewałem, nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Może to kwestia topornego tłumaczenia. Może życiowe doświadczenia. No bo w końcu z niejednego pieca chleb się jadło.

Odkąd pamiętam, zabawiali się też tak moi sąsiedzi. Albo jeszcze lepiej. Mieszkałem wtedy w podrzędnej oficynie, podrzędnej kamienicy tuż na obrzeżach ścisłego centrum miasta. Nie raz i nie dwa słyszałem zbiegającą po schodach sąsiadkę a tuż za nią sąsiada z okrzykiem „ja cię k…o zabiję”. Łatwo przewidzieć, że do zabójstwa nigdy nie doszło, dziś już wiem też, że awantura była udawana. Taka gra wstępna do niestandardowych łóżkowych zabaw. Sąsiedzi zresztą w sypialni byli bardzo głośni. Przez drewniane stropy starej kamienicy, dźwięki niosły się niesamowicie. Skrzypiał strop, skrzypiało łóżko, jęczała sąsiadka. Jej jęki były tak intensywne, że często, gdy było już po wszystkim i ja musiałem sięgnąć po papierosa.

Nie namawiam mężów do gonienia żon z nożami nago po klatce schodowej. Ani żon do gonienia mężów. Bo jeśli nie mieszka się w podrzędnej oficynie podrzędnej kamienicy, to gra wstępna może zakończyć się na komisariacie, nim na dobre akcja zdąży się rozkręcić. Ale gdyby tak wszyscy ze sobą więcej rozmawiali i opowiadali o swoich fantazjach, takie gnioty jak Grey, tkwiłyby dalej zakurzone na półkach księgarni, a statystyki czytelnictwa w Polsce nie uległyby zafałszowaniu. Tylko o czym rozmawiałyby w pracy przy kawie księgowe, sekretarki, marketerki?



Żaneta

- uważam, że jesteś najbardziej prostolinijną osobą, jaką kiedykolwiek poznałem.
- a więc masz mnie za wieśniarę, taaaak?

niedziela, 25 sierpnia 2013

Teresa

Od jakiegoś czasu mój niepokój budzi Teresa. To moja, od dziesięciu lat z okładem, mieszkająca dwa piętra niżej, sąsiadka. Jest w niej coś takiego, co powoduje, że nie potrafię spać po nocach. Myślę o niej często, pojawia się w moich fantazjach. Mijając jej drzwi, za każdym razem zastanawiam się, co porabia. Nie jestem z tych, którzy szpiegują sąsiadów, wtrącają się w ich życie, za wszelką cenę próbują nawiązać znajomość. Wszyscy jednak znamy się z widzenia. Poza zdawkowym dzień dobry lub dobry wieczór, gdy już spotkamy się na klatce schodowej, z sąsiadami nie łączą mnie żadne relacje. Takie obyczaje.

Inaczej jest z Teresą. Od początku owiana mgiełką tajemnicy. Niedostępna. To jak ma na imię, wiem akurat z adresowanego do niej urzędowego pisma, które listonosz wrzucił pomyłkowo do mojej skrzynki. Pomyślałem, że mogę wykorzystać okazję i postanowiłem oddać jej list osobiście. Skoro i tak już wchodziłem do góry… Mimo, że za drzwiami słychać było krzątaninę, nikt mi drzwi nie otworzył.

Teresę ciężko też spotkać na klatce schodowej. Zdarzyło się już kilka razy, że wchodząc na górę, słyszałem trzaśnięcie drzwiami i szczęk kluczy w zamku, by zaraz usłyszeć szczęk kluczy w zamku i trzaśnięcie drzwiami zamykanymi od środka. Zastanawiałem się, czy ona w ogóle nie lubi ludzi, czy tylko mnie. Kiedy już udało mi się ją spotkać, chłodno odpowiadała na moje dzień dobry, patrząc na mnie jakoś tak dziwnie. Poczułem się niepewnie.

Pewnego dnia u boku Teresy pojawił się facet. Wiem to, bo kiedy wychodziłem z domu, usłyszałem dzwoniące w drżących rękach, upadające klucze. Nie zdążyli schować się przede mną. Dokładnie nie widziałem, jak on wygląda, bo na moje dobry wieczór odpowiedzieli nie odwracając się od drzwi, bardzo, ale to bardzo pochłonięci wkładaniem kluczy do zamka. Ale sprawa zaczęła być poważna.

O tym jak poważna, przekonałem się kilka miesięcy później, kiedy na drzwiach Teresy, pierwszy raz po latach, pojawił się napis C+M+B=2011. W naszej zateizowanej klatce, świadczyć to mogło o jednym. Teresa zamierzała się wydać. I to po katolicku. Przyszły mąż Teresy był równie dziwny jak ona sama. I równie brzydki. Wtedy jeszcze nie wiązałem tego z faktem, że zarówno ona jak i on wychodzą najczęściej z domu po zmroku. Ich okna zawsze są zasłonięte. Nie ma w nich tradycyjnych, polskich firanek. Okna są przysłonięte płachtami, które wyglądają, jakby były przybite gwoździami do ramy. Dziwne.

Kiedyś, wracając do domu późną nocą, widziałem ich, taszczących wielkie, ciężkie walizki do samochodu. Na wszelki wypadek poczekałem do momentu, aż odjadą. Nie tam, żebym się bał, ale jakoś nie chciałem już się z nimi spotykać twarzą w twarz. Od razu pomyślałem, że wyjeżdżają w podróż poślubną. W sumie, niby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dwa dni później spotkałem ich znowu. I wtedy to mój niepokój przybrał na sile.

Dlatego zwracam się z uprzejmą prośbą do sąsiadów. Gdybyście pewnego dnia zauważyli moją dłuższą nieobecność, która zbiegłaby się z „wyjazdem Teresy na wakacje”, powiadomcie policję. Pewnie będzie mi to już wtedy obojętne, ale przynajmniej reszta będzie mogła spać spokojnie.

sobota, 24 sierpnia 2013

być jak Rosjanin

Wiele razy zastanawiałem się, jakby to było, gdybym nie był Polakiem. Gdybym miał możliwość wyboru i mógł zdecydować, jakiej byłbym narodowości. Bywając trochę tu i tam, puszczałem czasem wodze fantazji.

Kiedy byłem bardzo, bardzo małym chłopcem, chciałem być Rosjaninem, takim Grigorijem z "Czterech Pancernych". Grigorij był bohaterski, dokładnie taki, jakim chce być przeciętny mały chłopiec. Przeciętny chłopiec, mimo, że mały, wie, że dziewczynki na to lecą. Za każdym razem, kiedy bawiliśmy się z chłopakami w wojnę, ja byłem właśnie Grigorijem. Żadnym Jankiem, żadnym Gustlikiem a już na pewno nie panem Czeleśniakiem. Nie przekładało się to na jakiś wielki wzrost powodzenia u koleżanek z podwórka, ale cóż. Grigorij jeździł też ogromnym czołgiem a dodatkowo był cholernie przystojny. A każdy wie, że atrakcyjny, odważny mężczyzna z solidnym sprzętem, to stuprocentowy facet i na brak powodzenia narzekać nie będzie nigdy. Na szczęście okazuje się, że do tego wcale nie trzeba być Rosjaninem. Bo bycie Ruskim, jak się ich pogardliwie nazywa, jest obciachowe. Ruskie są dobre pierogi, ale może dlatego, że z Rosją ani ze Związkiem Radzieckim nie mają nic wspólnego.

Równie obciachowe jest bycie Rumunem. Rumuni kojarzą się tylko z żebrzącymi na ulicach dziećmi albo ze złodziejami. Zresztą, odkąd pamiętam, kiedy ktoś wkręcał się na imprezę bez własnej wódki, mówiło się, że przychodził na sępa, na krzywy ryj albo właśnie na Rumuna. Mało kto zastanawia się nad tym, że ci żebrzący na ulicy to Romowie, mogą być rumuńscy, ale równie dobrze słowaccy czy czescy. Zresztą powiedzenie, że przychodzi na Rumuna brzmi jakoś lepiej niż przychodzi na Roma (Romana???). Tu zresztą możnaby obrazić Romana.

A Romcio zawsze był super gościem. Wszyscy naprawdę bardzo go lubili. Wesoły, uśmiechnięty, zawsze w fajnych ciuchach, które dostawał w paczkach z efu (tak mówiło się na NRF, zanim stał się RFN-em). Romek miał w efie dziadków. Dziadek Romana walczył we freikorpsach, ale w czasach, kiedy nie było netu ani encyklopedii, mało kto wiedział o co chodzi. Nie wiadomo w jakich okolicznościach dziadkowie się w Niemczech znaleźli, ale dzięki temu nasz kolega miał niemieckie obywatelstwo. Każdy inny chciał Niemcem być. Niemcy są narodem bardzo bogatym i poukładanym. Tak poukładanym, że aż sztywnym. Przeciętni Niemcy, żeby się rozerwać muszą użyć granatu, jednak po ich ostatnich wybrykach, większość Europejczyków wolałaby tych zabaw nie doświadczać. Więc dobry Niemiec to sztywny Niemiec.

Skoro bez sensu być Niemcem, to kim? Czechem? O Czechach wiadomo tylko tyle, co mówią o nich Niemcy. A Ci twierdzą, że wystarczy tupnąć nogą, by Czesi pochowali się po kątach. Ja akurat tego nie wiem, bo za każdym razem, kiedy tam jestem, widzę pochowanych Czechów, nim jeszcze zdążę tupnąć. Wiadomo też, że język czeski jest tak śmieszny, że rozmowa z nimi przypomina rozmowę z polskim przedszkolakiem. Podobno najpopularniejsze imiona czeskich dziewcząt to Fabia lub Felicja. Jak dla mnie tak samo beznadziejne jak polska Iwona, ale cieszą się dużym powodzeniem u Niemców.

Podobnie u Holendrów. Bycie Holendrem oznacza jednak bycie wrednym. Nawet sam język brzmi jakoś tak niepokojąco, charczą, krztuszą się i duszą, cedząc te swoje słowa. Dlatego być może wydaje się niektórym, że oni nie lubią Polaków i często używają mowy nienawiści. Z dwojga złego lepiej jednak byłoby być Holendrem niż Holenderką. W przeciwieństwie do tulipanów, dziewczyny są tam brzydkie. Są tak brzydkie, że kiedy ulicą idzie jakaś ładna, to od razu biorą ją do telewizji. Dlatego Holendrzy ćpają. Jak jeden mąż. Często z drugim mężem.

Szwedzi wydają się być ok. Bycie Szwedem byłoby i fajne, choć ze względu na bliskość Holandii i ich największego odsetka gejów, możnaby się stać celem polowania Holenderek. A te, jak wiadomo, są brzydkie.

Jest jeszcze wiele innych możliwości, innych nacji. Można sobie chcieć być nawet Islandczykiem. Podobno takie państwo istnieje! Ale bycie Islandczykiem, to jak bycie yeti. Każdy o nim słyszał, nikt nie widział. Nie ulega jedynie wątpliwości, że yeti jest brzydkie. Cały czas trwają dyskusje, czy brzydsze jest yeti, czy Holenderki.

Jakkolwiek..... wybranie bycia kimkolwiek nie jest wcale łatwą sprawą, więc po co się zastanawiać kim by się chciało być, skoro nie mam na to wpływu. I dlatego do cholery jestem Polakiem...







czwartek, 22 sierpnia 2013

praca w korpo

Praca w korpo może być fajna. Korpo dają wiele możliwości. Lepsze pensje, służbowe samochody, karnety na siłownię i podobno możliwości awansu i co najważniejsze, rozwoju. Korpo zazwyczaj mają wypasione siedziby w stolicy. A jeśli nie w stolicy, to przynajmniej w innym fajnym i dużym mieście. Korpo mają też swoje oddziały rozsiane w mniejszych lub większych pipidówach. Główna siedziba to dowództwo generalne, reszta to zaś front. Wschodni, czy zachodni... w każdym razie rzeźnia. To tam odwala się czarną robotę. Doradza, sprzedaje, produkuje, wydzierając rynek konkurentom, walcząc o procenty udziału, świecące później na zielono w tabelkach dyrektorów. Dlatego praca w korpo może być fajna, o ile jest się wyższej rangi oficerem. Generałem.

Generałem, znaczy Dyrektorem trzeba się urodzić. Dyrektorzy są najczęściej potomkami ojców Dyrektorów, Dyrektorami z urodzenia a nie doświadczenia. Bo w korpo dyrem handlowym nie zostaje ten, który przez całe lata najwięcej sprzedawał, ale ten, który najwięcej o tym książek przeczytał. I to amerykańskich, na em-bi-eju. Taki dyro zazwyczaj sypie mądrościami i dobrymi radami jak z rękawa, cytuje amerykańskie teorie, nijak nie pasujące do polskich realiów. Zresztą co tam dyra obchodzą polskie realia. Dla dyrektora to taki czeski film. A w międzynarodowej korpo to nawet ćeske divadlò.

Divadlò może być dramatyczne. Szczególnie w korpo produkcyjnym, w czasach kryzysu. Kryzys objawia się świecącymi na czerwono tabelkami w excellu dyra. W pierwszym odruchu dyro wzywa na pomoc IT, kiedy IT nie pomoże, na pomoc wzywane jest korpo doradcze. Korpo doradcze wnikliwie analizuje sytuacje korpo produkcyjnego i uderza w pipidówy, strzelając do swoich, jak do kaczek. W myśl zasady, że głupi ma zawsze szczęście, w pierwszej kolejności do odstrzału idą Ci, którzy zawsze mieli jakiś pomysł i coś do powiedzenia. Bo w korpo nie płacą za sypanie pomysłami jak z rękawa, za myślenie też nie. A już "manie" swojego zdania w korpo jest gorsze niż dezercja. Korpo to jest wojsko, ma być posłuszne... A że przy okazji głupie? Phi...

Spośród tych głupich łowi się prawdziwe perły i awansuje na kierowników. W korpo generalnie panuje zasada, że im głupszy żołnierz, tym większe ma szanse na awans. Głupi do końca życia będzie w dowód wdzięczności całował dyra w dupę. A mądry mógłby co najwyżej pokąsać. A nie o to chodzi, by dać się podgryzać, tylko żeby tabelki znów zaświeciły na zielono. Malowanie tabelek przypomina trochę malowanie trawy przed pochodem z okazji 1-go Maja. Zamiast pochodu jest zazwyczaj konferencja, gdzie w blasku lampy rzutnika dyro prezentuje wyniki. Wyniki mają to do siebie, że nic z nich nie wynika. A już na pewno nie dla kogoś, kto spojrzałby na to z perspektywy małego producenta chociażby eeee... zniczy. Bo w korpo wszystko jest inaczej.

W korpo liczą się procenty, dokładniej zaś, w procentach marża. Wprawdzie nie widziano w kantynie korpo nikogo, kto by się procentami nażarł, ale z jakichś powodów, z perspektywy tamtego koryta, wygląda to inaczej.. dlatego w korpo lepiej jest zarobić 5 milionów na 30% niż 30 na pięciu... A jeśli ktoś ma inne zdanie, to przyjeżdża po niego czarna wołga i już wiadomo, że ów ktoś postanowił kontynuować karierę. Tyle, że gdzie indziej :-)

Kiedy teoria o 5-ciu na 30-tu jednak się nie sprawdza, w korpo zaczynają zwalniać. A właściwie kończą. Zamyka się pipidówy, bo założenia generałów na pewno były dobre, tylko wojsko ch..owe. I znów zatrudnia się korpo doradcze, które po latach analiz wśród generalicji przeprowadza badanie satysfakcji i wychodzi, że wszyscy są zadowoleni. A jeśli nie, to tylko im się tak wydaje. I nieważne, że korpo produkcyjne nie ma już żadnej fabryki, bo gdy w końcu ktoś się pokapuje, to większość generałów zdąży pójść na emeryturę.

Dlatego właśnie praca w korpo może być fajna. Do czasu. No chyba, że jest się generałem.

















poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Gabhysia

Ona:
- Dzień dobhy. Fihma "Opehatoh". Przy telefonie Gabhiela. W czym mogę pomóc?
Ja (zmienionym głosem):
- Nie mówi się Opehatoh tylko Operator.
- Spiehdalaj.....

Oj Gabrysia, Gabrysia.... :-)

wtorek, 13 sierpnia 2013

miłość niespełniona

Potencjał intelektualny, związek emocjonalny, pociąg seksualny... 
Niezaprzeczalnie. 
Oczy... sarnie. Uśmiech perłowy. Głos radiowy, zmysłowy. 
I usta. 
Rozpusta w biały dzień na oczach ludzi. 
Stare uczucie budzi pożądanie. 
Zakazane. Niedostępne. Piękne.

niedziela, 11 sierpnia 2013

o pielgrzymkach

Jestem wściekły. No bo kiedy po raz n-ty dziś, przez Was, Talibowie, stałem w cholernym korku, postanowiłem się wściec. Z tej wściekłości poobrażam uczucia religijne. A co?! Oczywiście, nie wszystkie i nie wszystkich. Tylko tych, którzy podejdą do tego tekstu, jak do religijnych pieśni. Przeczytają, ale nie zrozumieją. 

Założę się, że większość Talibów nie rozkładało nigdy słów jakiejkolwiek przyśpiewki na czynniki pierwsze. Ba! Na drugie pewnie też nie... o trzecich nawet nie wspominam. Zresztą te dwa ostatnie i tak nie istnieją.... 


Religijna pieśń przeważnie jest o owcach, ok.... owieczkach. Ale kto zastanawia się, kto za te owce robi.... kogo to obchodzi. Nie o owce tutaj chodzi a o strzyżenie. Zresztą o to też nie. Tak naprawdę chodzi o manifestowanie swojej niby wiary. Nie wystarczy wybrać się raz w roku na przebieżkę do Częstochowy, nie wystarczy chodzić co niedzielę do kościoła. Ważne, by na codzień być dobrym człowiekiem. Nie jak pan pielgrzym, który uderzył moją koleżankę z całej siły w plecy, gdy ta postanowiła podwinąć rękawki swojej koszulki, gdy już bardzo doskwierał jej upał. Ani ksiądz, który wpycha łapy w majty ministranta, by później te łapska wpychać w usta jego matki, podając opłatek.. 


Do Talibów nic nie mam... Talibem też jest moja matka. Ale to człowiek dobry na codzień, nie tylko od święta.. może za często do kościoła chodzi, może i bezmyślnie te piosenki śpiewa, ale nie kłamie, nie kradnie i korków nie powoduje. Zresztą, co tu dużo mówić. Nie ja jedyny, nie pierwszy i nie ostatni większą sympatią obdarzam rozkrzyczaną, roześmianą młodzież, jadącą na Woodstock z hasłami peace & love niż jakąkolwiek pielgrzymkę pod znakiem no fuck, no luv. 


Szczególnie, gdy dzieje się to w kraju, gdzie wśród rzekomych 95% katolików, poziom chamstwa, złodziejstwa a przede wszystkim nienawiści jest zatrważająco wysoki... 


Można mieć medalik na szyi i nie mieć w sercu Boga. Bóg nie potrzebuje aż takiego poświęcenia. On i tak Was nie kocha a najlepszym dowodem na to jest albo dobijający upał albo rzęsisty deszcz w czasie trwania Waszych wędrówek. Amen.

bring it