poniedziałek, 31 marca 2014

o męskiej przyjaźni Jose i Fernando

O męskiej przyjaźni Jose i Fernando będzie kiedy indziej. Prawdopodobnie. Bo głowy nie dam.. 

Prędzej chyba zostanę profesjonalnym grafikiem. A całkiem nieźle mi idzie...

sobota, 29 marca 2014

glory, glory, alleluja

To był ostatni dzień jej wakacji. Siedziała w hotelowym barze, leniwie sącząc drinka i rozglądając się wokoło obserwowała ludzi. Znała większość tych twarzy od dwóch tygodni, spotykała je każdego dnia, po kilka razy, przy hotelowym korycie. To znaczy przy szwedzkim stole, w hotelowej restauracji, na wczasach all inclusive, w gorącym Meksyku. Po co ona, do cholery, przyleciała do tego Meksyku? Co ona tu widziała? Piramidy na jednej z fakultatywnych wycieczek? Meksykańską kapelę? Kaktusy w donicach? Wynudziła się jak mops i w zasadzie nie spodziewała się już żadnych atrakcji. Popijając margaritę przeleciała obojętnym wzrokiem jeszcze raz po całym towarzystwie i nagle po drugiej stronie baru zobaczyła JEGO.

- Oooo słodki Jjjjjezusie - zaskomlała w duchu. Oooo jjjaaasna cholera. O święta panienko, zaraz padnę trupem. Ciekawe jak wyglądam?! Ciekawe jak włosy?! No gdzie to lusterko. No przecież...
- Choleera jasna! Matko boska! Psiaaa kreeew! - myśli kotłowały jej się w głowie, gdy nerwowo grzebała w plażowej torebce.

Takich facetów nie widywała na codzień. Z racji wykonywanego zawodu obracała się wśród gejów. Jej serce zabiło mocno, wzrósł puls, a na policzki wypłynęły różowe rumieńce. Płoniła się zresztą dość często, bo na codzień była skromna i raczej nieśmiała. I tymczasem, gdy tak grzebała w tej torebce, szukając lusterka, ON dosiadł się obok, stawiając przed nią, na barze, kolejnego drinka. Czuła, jak oblewa ją fala gorąca, na zmianę z zimnym potem. Czuła wzrastające z każdą sekundą podniecenie. Ten żar palący ją od środka. Uczucie, którego nigdy wcześniej nie zaznała.

Nawet się nie zorientowała, kiedy znaleźli się w hotelowej windzie, całując się namiętnie i nerwowo rozbierając. Ich dłonie błądziły wzajemnie po ich ciałach, ich usta przywierały w namiętnym pocałunku, jego lędźwie przywierały do jej bioder. Zanim dotarli do jego pokoju, byli już prawie nadzy. Jego usta pieściły jej usta, jej szyję, jej piersi, jej brzuch i schodziły coraz niżej i niżej i niżej i...

- aaaaaaaahhhh - wyrwało się z jej piersi. Nikt, nigdy wcześniej nie zrobił jej tak dobrze. Kiedy spojrzała w jego oczy, widziała w nich tylko dziką żądzę. Była cała jego i kiedy w nią wchodził, z rozkoszy omal nie umarła. Cały świat zawirował. Rozstąpiły się niebiosa i nastała jasność i zabiły dzwony. Glory, glory, alleluja. Wiła się na łóżku niczym wąż, jęczała coraz głośniej i głośniej, głośniej biły też dzwony. I zaraz pukanie.
- siostro Małgorzato. Siostro Małgorzato. Matka przelożona wzywa. Na nieszpór znów zaspałaś.

niedziela, 23 marca 2014

czy on ma dużego?

Chłopak od Sabiny to był zwykły wieśniak. Obcięty chyba od gara, w za ciężkich okularach, jakby sprzed trzech dekad, z tanimi tatuażami, które wyglądały jak robione w pierdlu. Nosił za duże swetry i zbyt szerokie spodnie, które zwisały mu na dupie. Chodził zamaszystym krokiem, bujając się na boki, zawsze przygarbiony, a gestami starał się dość nieudolnie naśladować raperów.

Wszyscy patrzyli na nich z niedowierzaniem, że są naprawdę parą. Bo z Sabiny była jednak całkiem niezła laska. Szczupła, zaokrąglona tu i ówdzie, wysoka brunetka, z burzą gęstych loków, lekko opalona, bez przesadnego makijażu. Trzeba szczerze przyznać, że idąc ulicą potrafiła ściągnąć na siebie uwagę. Mogła mieć każdego, ale miała jego. Lecz co ona w nim widziała?

Może że był macho? Bo to okazywał przy każdej okazji. Na przykład, kiedy Sabina wyciągała zakupy z samochodu, zaszedł ją od tyłu, klepnął siarczyście w dupę, zabrał od niej torby i pogonił przodem. Sąsiedzi spekulowali, że musi mieć dużego, bo też się dziwili patrząc co dzień na tak wyjątkowo niedopasowaną parę. Aha. A zakupy akurat Sabina robiła, bo w sobotę miała ją odwiedzić teściowa z Lęborka. I kiedy przyjechała, stanęła w drzwiach i uścisnęła ją serdecznie, na niego spojrzała krytycznie no i powiedziała:
- oj Halina, Halina. Coś ty z siebie zrobiła.

sobota, 22 marca 2014

jak Staszek Marka brał od tyłu


Marzena i Marek byli szczęśliwym małżeństwem od czternastu lat. Dla znajomych ich związek stanowił wzór do naśladowania. Szczęśliwi, wciąż w sobie zakochani, odnosili się do siebie z niesamowitym szacunkiem. Marek był pierwszym mężczyzną w życiu Marzeny. Był jej całym światem, który zawirował, gdy on pojawił się u jej boku. Kochała go nad życie, była mu wierna i od dnia, kiedy go poznała, inni mężczyźni przestali dla niej istnieć. Marzena codziennie dostawała też od Marka dowód tej miłości. Owocem tej miłości była Jagoda, ich dwunastoletnia córka i Adaś, od Jagódki nieco młodszy. Wspólnie tworzyli piękną, kochającą się rodzinę. Do dzisiaj.

Bo dzisiaj Marzena wyszła z sądu, z ostatniej rozprawy, na której sędzia orzekł rozwód. Rozwód z winy Marka. Jej ukochanego niegdyś Marka, który zdradził ją ze Staszkiem, jego najlepszym przyjacielem, jeszcze z czasów studiów, co Marzena odkryła przypadkiem, wracając do domu z dziećmi wcześniej, po ewakuacji kina. Marzena była zdruzgotana. Dla niej to był koniec. Koniec świata, który w tej jednej, krótkiej chwili legł w gruzach. Choć Marek przez wiele miesięcy próbował ten świat ratować.

Sędzia, który niejedno pewnie w życiu widział i słyszał, słuchał jej zeznań z rozdziawionymi ustami. Bo i okoliczności zdarzenia były szokujące. Kiedy Marzena wróciła z dziećmi z kina wcześniej, zobaczyła swojego ukochanego Marka, leżącego na brzuchu, na kuchennym stole, ze spodniami spuszczonymi do kolan, z wzrokiem nieco mętnym, jakby błogim, wymieszanym z grymasem bólu. Tuż za nim stojącego Staszka, również bez spodni, obejmującego czule jej męża, który wydawał się to sytuacją bardzo zaskoczony. Najbardziej zaskoczone widokiem były jednak dzieci. Stały z rozdziawionymi buziami, ich oczy były wielkie jak spodki i stawały się coraz większe, dopóki Marzena nie zasłoniła ich swoimi drżącymi rękami. To był koniec. Choć kilka godzin wcześniej nic tego nie zapowiadało.

Bo kilka godzin wcześniej Marek, korzystając z okazji, że będzie miał wolny wieczór, zadzwonił do Staszka, zaprosić go na wódkę. I gdy wspominali stare czasy, stracili hamulce i wypili dodatkowo połówkę na głowę. By nieco otrzeźwieć, Marek zrobił kawę i siadając przy stole, wylał wszystko z kubków na siebie i Staszka. Dokładnie na spodnie. Wyskoczyli z krzykiem, mocno poparzeni, drąc się jak cholera, ściągając na szybko oblane wrzątkiem, parzące ich spodnie. Staszek zdarł je szybko, podskakując z krzykiem, lecz Marek się zaplątał i wpadł na stół, uderzając czołem o blat i tracąc przytomność. I kiedy Staszek wziął go pod ramiona, żeby go podnieść i ocucić i sapiąc i stękając, usłyszał zgrzyt klucza w zamku….


piątek, 21 marca 2014

pan Alojzek i żule

Dżizas. Mam najlepsze zadatki na to, żeby być kiedyś taki, jak pan Alojzek spod jedynki. Nie tam, żebym miał coś do pana Alojzka, bo fajny z niego gość, choć trochę popierdółka. Znam go właściwie od dziecka i odkąd pamiętam, był na emeryturze. Poza tym, odkąd pamiętam, chodził też w tych nieśmiertelnych ogrodniczkach i czapeczce z daszkiem. Przysiągłbym, że od dwudziestu lat w tych samych. Kiedy przychodzi pora letnia, pan Alojzek okupuje ławkę pod blokiem od rana do wieczora. I każdego zagadnie, a to o pogodzie, to o polityce czy o końcu świata. I choć sympatyczny, to czasem mnie wku*wia.

Ale dziś uświadomiłem sobie, że ja mam tak samo. Zagaduję wszystkich ludzi dookoła, to kasjerki w sklepie, to panie na poczcie, starsze panie w parku i ludzi w kolejce. O dżizas. Będzie młodzież o mnie mówić, że jestem popierdółką. Masakra. Bo w tym kraju lepiej zbyt z życia się nie cieszyć i nie być otwartym i miłym dla ludzi.

Na szczęście mam też drugie oblicze. Posępne. Chodzę z wyrazem wku*wu na twarzy i bywam niemiły. Dla wszelkiej maści żuli. Traktuję bydło z buta i nigdy nie daję żadnej łajzie kasy. Choć raz mi się zdarzyło, gdy szedłem ulicą, a z naprzeciwka żul i pytał przechodniów o kasę na zupę. I gdy się zbliżyłem, to ten mnie zagadnął:
- dzień dobry szefie – zaczął - Czy…?
- NIE!!! – odparłem krótko i przybrałem szybko wściekły wyraz twarzy.
- ale ja nie o to.
- to o co?
- ja mam tylko takie pytanie. Czy pan nie grał kiedyś w Górniku Zabrze?
- nie. Na pewno nie – odparłem rozbawiony.
- a bo kogoś mi pan przypomina. To chyba z tvn-u?!
- też nie bardzo, ale dzięki – i na głos się zaśmiałem.
- a miałby pan złotówkę?
- zazwyczaj nie daję, ale tak mnie pan rozbawił….

I żul zarobił piątkę. Bo liczy się pomysł i inwencja twórcza. A za dobrą rozrywkę zawsze lubię płacić.

czwartek, 20 marca 2014

f*ck me

Związek Karoliny był doprawdy harmonijny. Tworzyła go wspólnie, od lat, z Teodorem. Nie było w nim kłótni ani scen zazdrości, nie było też romantycznych kolacji, ani pitolenia przy księżycu. Było dobrze. Podstawą tego związku było, a jakże, udane życie seksualne. Zagoniona Karolina miała duże potrzeby. A Teodor umiał jej dogodzić. Jak nikt, nigdy wcześniej. Właściwie ich związek opierał się tylko na tym. Ale to kwestia charakterów. Ona była twarda i dość apodyktyczna, on natomiast lubił, by nim sterowano. To ona decydowała na przykład, gdzie i kiedy spędzą urlop. Po prostu pakowała siebie oraz Teodora i wyjeżdżali w jakieś miłe miejsce.

Karolina potrafiła czerpać radość z seksu. On potrafił rozkosz dawać. Jak wtedy, na kuchennym blacie. Leżała bezbronna i naga, on wchodził w nią coraz głębiej i mocniej, nie pytając o zdanie, doprowadzając każdym kolejnym pchnięciem do szalonej ekstazy. Krzyczała, jej ciało wyginało się we wszystkie strony i wstrząsały nim potężne dreszcze, a on nie przestawał. Twardy, niczym stal, nie zważając na nic, rozrywał Karolinę na strzępy, drażniąc jej rozbudzone do granic zmysły. Lub innym razem, gdy leżąc w wannie, wypełnionej po brzegi gorącą wodą, która otulała ją swym ciepłem, przy blasku świec i przy lampce wina, wziął ją gwałtownie i niespodziewanie, doprowadzając do trzech orgazmów. Nikt, nigdy wcześniej nie potrafił tak dogodzić Karolinie.

Gdy dookoła nich, związki przyjaciółek Karoliny rozpadały się, ona trwała przy nim, on stał przy jej boku. Byli świadkami niejednego dramatu, niejednego rozstania, lecz wiedzieli jedno. Oni pozostaną ze sobą na zawsze. Przynajmniej tak mówiła zawsze Karolina. On nie protestował.

Teodor kopnął Karolinę w dupę dość niespodziewanie. Podczas wspólnej kąpieli w gęstej białej pianie. Gdy zapomniała odłączyć go od prądu, w chwili, gdy brał ją od tyłu.


wtorek, 18 marca 2014

halo?! centrala?

- halo?! Centrala?
- taaak.
- kto mówi?
- Honorata.

Ilekroć przejeżdżam koło centrali, to przypomina mi się ta scena z mojego ulubionego filmu, który mnie chyba nigdy nie przestanie bawić. I tak było dzisiaj. Wprawdzie centrala była mięsna i zamknięta na cztery spusty już paręnaście lat temu, to ciągle kojarzy mi się z misją specjalną, jaką miałem do wykonania jako mały chłopiec. Co sobotę. W czasach największego kryzysu.

Każdego tygodnia, wczesnym rankiem, chodziłem do  centrali, zgrabnie omijałem kolejkę, pukałem w metalowe drzwi, jak w bunkrze, które otwierały się ze zgrzytem i wchodziłem na zaplecze słynnej centrali mięsnej. Na mięsie się nie znałem, ale mama, korzystając ze znajomości, wysyłała tam mnie, bo w czasach kryzysu, gdy jedzenie było na kartki, a i tak go ciągle brakowało, ludzie gotowi byli zabić. Ale dziecka nie skrzywdzili.

Więc chodziłem na zakupy, czasem zdobyłem śląską, czasem schabik z kością, od czasu do czasu trochę baleronu. A jak już rzucali do sklepu ochłapy, to mi miłe panie wymieniały kartki na inne produkty lub na całkiem nowe, jak się tam trafiło na koniec miesiąca.

I dziś jadąc do domu, spojrzałem na centralę, uśmiechnąłem się pod nosem i zacząłem recytować na głos te dialogi. Śmiałem się przy tym do rozpuku, wracając w zupełnie radosnym nastroju. Do czasu, gdy się okazało, że jestem bez prądu. Czyli w ciemnej dupie... Prysnął dobry humor, krew mnie zalać chciała i szlag jasny trafić. No tak. Na poprawę humoru obejrzę sobie znów tę komedyjkę, przynajmniej do chwili, aż nie padnie mi bate





sobota, 8 marca 2014

to jest napad

Połomski nigdy nie pamiętał daty, w której odbywał się odpust w jego rodzimej parafii. Mieszkał tu od dziecka, kiedyś z matką i ojcem, dziś z żoną i synkiem, po tym, gdy jego rodzice kupili dom na przedmieściach i przenieśli się do niego, zostawiając im swoje wygodne mieszkanie w samym centrum miasta. Odpust był dla Połomskiego jedyną w roku okazją do odwiedzenia kościoła. Szedł wtedy z żoną i synem na mszę, a później wspólnie szwendali się po straganach, kupując słodycze, balony i inne zabawki.

I w tym roku Połomski kupił swojemu trzyletniemu synowi glocka. Na kapiszony. Trzeba przyznać, że w dzisiejszych czasach te zabawki wyglądają dość realistycznie. Właściwie zupełnie, jak prawdziwe. Dziecku prezent bardzo się spodobał, żonie niestety dużo mniej. Wychowując małego w duchu pacyfizmu, zabroniła Połomskiemu dawać mu rewolwer. Tym sposobem Remek stał się posiadaczem glocka, bez pomysłu na to, co z tym fantem z robić.

Wracając wieczorem do domu przez rynek, tuż przy Banku Śląskim spotkali Malika, który też akurat przyszedł zasilić się gotówką. Otworzyli kartą szklane drzwi, stanęli przy bankomacie i Połomski dał mu do potrzymania tego glocka.
- To jest napad! – krzyknął Malik ze  śmiechem.

I wtedy rozległ się jeden głośny, przerażający ryk, a oni za drugimi szklanymi drzwiami, w kolejnym pomieszczeniu, w którym był kolejny bankomat, zobaczyli przerażoną laskę. Chcieli ją uspokoić, jakoś wytłumaczyć, że to jedynie zabawka, ale nie mogli jej przekrzyczeć. Laska darła się wniebogłosy i całym ciałem barykadowała drzwi. I właściwie gdy mieli już uciekać, usłyszeli łomot w drzwiach zewnętrznych i zauważyli trzy jej koleżanki, które drąc się jeszcze głośniej napierały z całych sił na drzwi, skutecznie uniemożliwiając im ucieczkę.

W ciągu kilku sekund, pod bankiem zrobiło się spore zbiegowisko, ktoś zadzwonił na policję. Laski wciąż się darły, gapie pod bankiem się darli, żona Połomskiego coś krzyczała, trzymając na rękach ich synka, który płakał z przerażenia, nie rozumiejąc, co się wokół dzieje. Kiedy przyjechała policja i ich obezwładniła, rzucając brutalnie na chodnik, Malik z Połomskim próbowali jakoś się wytłumaczyć. Niestety bezskutecznie.

Datę odpustu Połomski zapamięta już do końca życia. Trafił z Malikiem na dołek w niedzielę, 23 czerwca 2013 roku…

sobota, 1 marca 2014

zapiekanki noco

Dochodzi północ. Wchodzimy z Łukaszem do całodobowego supermarketu w centrum miasta, w którym serwują całkiem niezłe zapiekanki. Nocne towarzystwo zawsze jest tu przemieszane. Są też żule.

Ekspedientka do żula:
- Co to za kręcenie się po sklepie? Brać i płacić, a nie towar przekręcać mi na półkach.
Ja, rozbawiony, podchodząc do kasy:
- No. I bardzo dobrze. Porządek musi być. Dwie zapiekanki proszę.
- Nie ma.
- Jak to nie ma?
- Ano. Taki naród. Wyjadł nam po świętach wszystkie zapiekanki. Ale wódkę mamy dobrą. W promocyjnej cenie.
- Ale ja nie mogę tych pustych kalorii.
- Ano tak. Pan prowadzi, to nie może, bo my z koleżanką...
Ekspedientka druga, przerywając:
- My nie możemy.
- A co nie możemy?
- No przestań! Nie możemy.
Ta pierwsza, puszczając oczko:
- A kto nam zabroni? My wszystko możemy, ale...
- Niech pani nie żartuje, bo przyjdzie tu jakiś kapuś i będzie afera.
- Ano. W sumie racja.
- Bo ludzie to świnie. Przyjdzie tu jeden taki, o zapiekankę zapyta, tu się pouśmiecha, tu jakoś zagadnie...
- No. Niech pan uważa.
- Uważam. A na co?
- Bo jakby co, to następnym razem możemy pan otruć.

bring it