wtorek, 24 grudnia 2013

radość Świąt Bożego Narodzenia

Jego matka: stara ku*wa, która pewnie do dziś nie wie, kto jej zrobił te przygłupie dzieci.
Jej matka: pie*dolona hrabianka, której wje*ał ktoś kij w dupę i chodzi wiecznie sztywna i skwaszona, bo ten ją uwiera.
On: zwykłe zero, śmieciarz, który bez niej byłby nikim. A matka ją przed nim ostrzegała.
Ona: zwykła dziwka. Choć właściwie jak na dziwkę, to za brzydka i gdyby nie on, to żaden inny głupek by jej nie wydymał. Choć on i tak musi walnąć ze dwa browce i kolejne trzy po wszystkim.
Barszcz: w całej tej sytuacji jest najmniej ważny, bo wraz z całym garem został wyje*any.

Wigilia bez barszczu jest jakaś taka nieprawdziwa, ale liczy się miła rodzinna atmosfera. I taka być może zagości w końcu u sąsiadów, którzy kłócili się dziś od samego rana.

Wesołych Świąt Kochani….

niedziela, 22 grudnia 2013

o niegrzecznym chłopcu i pejczyku mamusi

- Byłeś dziś niegrzecznym chłopcem!!!! Mamusia jest z Ciebie bardzo, baaardzo niezadowolona!!!!
Usłyszałem to akurat przypadkiem, za drzwiami sąsiadów, gdy późną nocą wchodziłem do domu. Usłyszałem też przeciągły świst rozcinanego powietrza i ciche pojękiwania. Znałem ten dźwięk z dzieciństwa, pamiętam, kiedy tata zlał mnie skórzanym pasem za to, że mojemu bratu rozwalili głowę. Deską. Przy rozbiórce starego domu. To znaczy dostałem za to, że go nie pilnowałem, a on miał dostać, jak mu ściągną te szwy ze łba…... Od tego czasu minęły już dwadzieścia cztery lata i do dziś nie dostał lania, ale we mnie wspomnienia świszczącego w powietrzu, skórzanego pasa, są do teraz ciągle żywe.

Zdziwiło mnie również to, bo nie wiedziałem, że sąsiedzi mają dzieci. Ilekroć spotykałem ich na klatce schodowej, byli sami. Zresztą mieszkaliśmy w tej kamienicy od dziesięciu lat z kawałkiem. Na pewno coś bym wiedział. Mieliśmy wspólną klatkę schodową, ale oni mieszkali w zachodnim skrzydle, a ja w południowym. Siedząc na kanapie, przed telewizorem, kątem oka mogłem zaglądać w ich okna. Nigdy nie byłem wścibski, ale pamiętam ten wieczór, kiedy zerknąłem przypadkiem i widziałem, jak sąsiad biegał po mieszkaniu w masce przeciwgazowej. Nie dawało mi to spokoju i kiedyś nawet dyskretnie go o to zagadnąłem.
- A wie pan, taka sytuacja. Termity w domu miałem, ale już po wszystkim, bo wykończyłem te skurczybyki. Gazem.
No tak. Mieliśmy w sumie poddaszowe mieszkania i w całej tej drewnianej konstrukcji mogły się zagnieździć jakieś różne świństwa. Na wszelki wypadek, kiedy przyszedłem do domu, z małą latareczką w ręce i szkłem powiększającym, przeszukałem dokładnie, centymetr po centymetrze, każdą jedną belkę w poszukiwaniu termitów. Do czwartej nad ranem.

Ale dzisiaj coś nie dawało mi spokoju. Wymknąłem się po cichu z mieszkania i w samych skarpetkach, na paluszkach, zacząłem się skradać wprost pod drzwi sąsiadów. Jako, że noc była późna i hałas ulicy już nieco ustał, słyszałem dość wyraźnie to, co działo się za drzwiami. Słyszałem tylko ciche błaganie o litość i bezlitośnie wymierzane klapsy.
- Zamknij mordę śmieciu. Liż mamusi buty.
O Jjjjjezusie. No takiego zezwierzęcenia się nie spodziewałem. Cóż to za wyrodna matka, która w ten sposób traktuje swoje dzieci.
- Na kolana łajzo. Mamusia nauczy Cię posłuszeństwa – i znów świst pasa w powietrzu, wymieszany z płaczem. Przeczucie mnie nie myliło. Te termity też trochę nie dawały mi spokoju. Jakoś nigdy nie słyszałem, żeby termity żyły sobie w Polsce, w drewnianej konstrukcji dachu kamienicy na Wolskiej, hmm. Pobiegłem do domu i zadzwoniłem na policję.

Obserwowałem całą tę akcję, z ukrycia, za rogiem. I widziałem tylko wychodzących, roześmianych od ucha do ucha policjantów. Możecie się śmiać, ile chcecie, ale ja sąsiadom będę przyglądał się dalej, bo co, jak co, ale na krzywdę bezbronnych dzieci nigdy nie pozostanę obojętny.

sobota, 21 grudnia 2013

by ch*j bombki strzelił

Przedświąteczna atmosfera w pełni. Wszyscy jacyś poirytowani, nerwowi, wszędzie słychać kłótnie. Ludzie są wobec siebie coraz bardziej nieuprzejmi po to, by za chwilę przekazywać sobie świąteczne życzenia.

Jeżeli zastanawialiście się kiedyś, czy jest jakiś sposób na to, by nie dostawać tych głupich wierszyków, to oznajmiam: jest. Po rozesłaniu takich oto, jak te poniżej, już nigdy nie dostałem żadnego wierszyka. Innych życzeń, pisanych prawdziwie, od serca zresztą też nie :-) No ok. Dostałem. Ale wolałem nie czytać ;-) 


Wielkimi krokami zbliżają się Święta, 
więc niech o najbliższych każdy z Was pamięta. 
Ja również tradycji chciałbym czynić zadość, 
parę słówek skrobnąć, by Wam sprawić radość. 
Z nadzieją na szansę wszystkich ich spełnienia, 
przesyłam prawdziwie świąteczne życzenia.

By ch*j bombki strzelił, łącznie ze świętami, 
byście się otruli kapustą z grzybami, 
oby ości z karpia w gardłach Wam stanęły, 
by Wasze bebechy mocne gazy wzdęły. 
Żebyście z obżarstwa skrętu kich dostali, 
żebyście po maku całą nockę srali.

By święty Mikołaj wraz z reniferami, 
roz*ebał się na dachu swoimi sankami, 
żeby renifery, tak, jak zwykła świnia, 
zrobiły Wam wielką kupę do komina, 
by Dzieciątko taszcząc worek z prezentami, 
zahaczyło o słup swoimi skrzydłami.

A poza tym niech w Sylwestra 
przechu*owo gra orkiestra, 
byście ciepłą wódą mordy swe zalali, 
przed północą wszyscy pod stół powpadali. 
Oby panowało dziadostwo i nuda, 
Tego wszystkim szczerze życzy Rafał …da.

piątek, 20 grudnia 2013

karpia diem

Stary Huciuk mieszkał z rodziną w mieszkaniu socjalnym bez wygód. Jedną izbę zajmował z żoną i trzema córkami, w drugiej zaś mieszkali jego trzej synowie. Najstarszy z nich był Rysiek. Rysiek lat miał prawie siedemnaście i bogatą kartotekę. Zresztą cała rodzina Huciuków była pod stałą obserwacją. Interesowała się nimi miejscowa policja, a jeszcze bardziej opieka społeczna. Zwłaszcza teraz, przed świętami Bożego Narodzenia.

O Huciukach można było powiedzieć wiele, ale ani jednego złego słowa na temat ich przywiązania do polskiej tradycji. Święta zawsze były u nich na bogato. Także i w tym roku, mimo, że opieka przestała im wypłacać zasiłek na Ryśka. Huciukowa w Wigilię, od samego rana, wypiekała ciasta z mąki, którą ktoś jej przyniósł prosto z Caritasu, w rogu skrzyła się choinka ścięta w nocy z największego skweru przy Urzędzie Miasta, połyskująca setką lampek, które córki Huciuków ukradły w świetlicy, podłączając później do nich prąd na lewo. Atmosfera u nich w domu była już iście świąteczna, no i tuż przed Wigilią stary Huciuk kazał zaje*ać Ryśkowi karpia.

Stanisław Karp miał 57 lat i zginął tragicznie.

carp's diem

Old Huciuk has been living with his family in a social housing, with any conveniences. His three daughters lived in one chamber, and he shared the other one with his wife and three sons. Rysiek was the oldest of them. He was nearly seventeen years old, and had  really big, fat record in a local police station. Anyway, the whole Huciuk’s family was under constant observation of police and the social welfare. Especially now, before Christmas.

You might say a lot about Huciuk’s, but not a single, bad word about their attachment to polish tradition. Christmas has always been a festivity, like this year and in spite of them having no money from social welfare. The day before Christmas*, Huciuk’s mother has been baking cakes, using flour, given by someone from Caritas, there was a Christmas tree, standing in the corner, resected in the middle night, at the biggest square, near to City Hall, glittering thousands of lights, stolen from school by Huciuk’s daughters, fed with the power connected illegally. Atmosphere was quite Christmassy, and then old Huciuk ordered Rysiek to kill the carp**.

Stanislaw Carp was 57 years old and he died tragically.

*Christmas starts a day before, in Poland. The most important in it is a festive supper on 24th of December.
** Carp is an oily fish, served traditionally on a supper, the day before Christmas.

niedziela, 15 grudnia 2013

chu*owy bohater i kanapka z pleśnią

To niewiarygodne, żeby u zbiegu trzech okropnych ulic, przy tak brzydkim rondzie, noszącym tak chu*owe imię, niby ogromnego bohatera, dla którego niby wielkiego bohaterstwa tak małe rondo wydaje się być kpiną, choć nawet jak na kpinę, to wciąż jest zbyt małe, była sobie stacja benzynowa z niezwykle uprzejmą obsługą, jak nie z tego kraju. Nikt tak, jak moje ukochane panie ze stacji Orlenu nie poprawia mi nastroju. Dlatego jeżdżę tam raz na jakiś czas po browce lub za każdym razem, gdy mi braknie fajek, zamiast zejść do sklepu u siebie, na dole. Ale zawziąłem się i ogłosiłem bojkot. I nic już tam nie kupię, choćbym z głodu zdychał. Zresztą nie kupię też kanapek, na innej chu*owej stacji, której nazwy z grzeczności nie wymienię. No i może trochę z obawy przed sądem.

Bo nikt mi nigdy więcej nie będzie wciskał kitu o nowych procedurach i że weszła taka, która nakazuje podawać klientom kanapki na ciepło, bo prawdopodobnie są dużo smaczniejsze. Bo ja do ku*wy nędzy najlepiej chyba wiem, co najbardziej mi smakuje. A jeśli lubiłbym ser pleśniowy na ciepło, to lubiłbym też ciepłą, psią kupę, z pierwszego lepszego trawnika, w pierwszym lepszym parku. A nie lubię. Uwielbiam za to chrupiące kanapki, ale z chłodnym serem i surowymi warzywami. Ale oni wiedzą lepiej. A przynajmniej tak im się wydaje. Więc mają na to procedurę. A ja mam to w dupie. Więc zrobiłem jatkę, choć na codzień jestem oazą spokoju. Pie*dolonym kwiatem lotosu na tafli je*anego jeziora. Przynajmniej do chwili, aż ktoś nie wyskoczy z jakąś procedurą.

Jak te idiotki z marketu, ze stoiska z rybami, które jest po sąsiedzku, tuż obok piekarni. Czekałem chyba z dziesięć minut, aż ktoś się pojawi i poda mi ciastka. I gdy miałem dość, poszedłem na ryby i poprosiłem taką, z pyska nieco tępą, żeby zadzwoniła do POK-u i zwyczajnie poprosiła kogoś do obsługi. A ta mi na to odpowiada, że nie zna procedury. No krew mnie chciała zalać i przyrzekłem sobie, że jak jeszcze raz usłyszę o procedurze, to ją zwinę w rulon i wcisnę do gardła albo prosto w dupę, narażając przy tym kogoś na cierpienia.

sobota, 14 grudnia 2013

accidental fucking set

Stał sobie przy kasie taki wylansowany, przystojny, pięknie opalony, z ładnie ostrzyżonymi włosami, ubrany w najmodniejsze ciuchy. Jego nonszalancka poza świadczyła o dużej pewności siebie. Dość wysoki, dlatego też na innych patrzył trochę z góry, z nieco ironicznym uśmieszkiem na ustach, podkreślającym jego i tak wysokie ego.

I zaraz za nim stanąłem ja, trochę zmarnowany, rozczochrany, blady jak ściana i w dresie w którym akurat tego dnia wyskoczyłem do bistro na szybki obiadek. Ale za to z równie nonszalanckim wyrazem twarzy rzucając na taśmę gumy do żucia, prezerwatywy i mokre chusteczki. Spojrzał na mój zupełnie przypadkowy zestaw, a później znacząco na mnie i znów się uśmiechnął, puszczając mi oczko. A ja drugą ręką dorzuciłem jeszcze wazelinę, którą akurat kupiłem do wypastowania moich skórzanych spodni. I też spojrzałem znacząco, szczerząc się do niego. A co.

I wtedy zgłupiał, nawet spod opalenizny widać było pąs na jego twarzy. Kurczowo trzymał koszyczek przy sobie i bał się odłożyć, bo musiałby się schylić. A-ha. I kto śmieje się ostatni?

piątek, 13 grudnia 2013

13-letni brat Malika, co przyniósł nam pecha

W zasadzie przypomniało mi się, że Miriam wcale nie był lepszy. Ale rzeczywiście, o tej parapetówie u Malika już dawno zapomniałem. Kupił to mieszkanie jakieś dziesięć lat temu. Małe, przytulne, elegancko urządzone. Miał tam zamieszkać z żoną, gdyby ta, następnego dnia po weselu nie wniosła o rozwód. No, ale cóż. Malikowi było po tym zdarzeniu już wszystko jedno i zrobił parapetówę, nie przed, ale tuż po wyremontowaniu i urządzeniu mieszkania. A błąd. No chyba, żeby nie zaprosił Miriama. Gdyby tylko wiedział, co się wtedy stanie. A, że nie wiedział, bo nie miał takich zdolności, to go zaprosił.

Byliśmy w komplecie, znaczy Malik jako gospodarz, Gołąb, Isiu, Miriam, ja no i Mireczek. Aha. No i był też trzynastoletni brat Malika, bo jego stara wyjechała i nie miał się gdzie podziać. Mnie ten młody od początku wku*wiał. Innych zresztą także. Więc, żeby mieć go z bańki, Malik dał mu browca, wsypując do niego przy okazji prochy. No i młody padł. Leżał sobie w kącie, a my tylko sprawdzaliśmy, czy koleś oddycha. Gdy Malik schlał się jak świnia i zaległ na podłodze, pijany w sztok Miriam poszedł by się wylać. Lecz w połowie drogi, poczuł, że nie wytrzyma, rozpiął spodnie i odlał się Malikowi wprost na świeżo pomalowaną ścianę. Pecha miał jedynie, bo na wysokości kolan, w ścianie było gniazdko, co Miriam dotkliwie poczuł, gdy do niego nalał. Coś huknęło, coś strzeliło i Miriam w sekundzie pojechał po ścianie.

- Nie spinaj tak pośladów. Nikt ci nic nie zrobi –zażartował Gołąb, gdy ten powoli się po niej zsuwał.
Mireczek w tym samym momencie zauważył ogień, w skrzynce bezpieczników.
- Pali się chłopaki – krzyknął przerażony.
- Dzwoń po straż pożarną – syknął do mnie Isiu.
- Yhm, jasne. Tylko jaki tu jest adres?

No tak. Malik prowadził nas przez telefon. Za światłami w lewo, później pierwsza w prawo, trzecia w lewo, później kiosk, a za nim sklepik, za sklepikiem w lewo, koło budki prosto i jak byliśmy przy zielonym bloku, to się okazało, że jednak za daleko. A poza tym, mieliśmy odurzonego jakimś świństwem nastolatka. No gorzej być nie mogło. Mireczek próbował dobudzić Malika, a my w tym czasie upchnęliśmy młodego w schowku pod wersalką. I nim ją domknęliśmy, pod blok już podjeżdżała straż razem z policją, którą zaalarmowali wkurzeni sąsiedzi.

Mieszkanie Malika po wszystkim nadawało się jedynie do ponownego remontu. Ale i tak każdy był szczęśliwy, bo policja nie znalazła tego nastolatka. A z tego to mogły być prawdziwe kłopoty, a tak ocknął się po trzech dniach i do dziś wspomina, że fajna impreza. Tak to jest z tymi trzynastolatkami. Zawsze przynoszą pecha.

czwartek, 12 grudnia 2013

o Monisi, co ciumkać lubiła

Monisia była całkiem ładnym dzieckiem. Uroczą dziewczynką z czarnymi włosami, z wielkimi oczami, czarnymi i okrągłymi, jak ogromne spodki. I prawie wszyscy bardzo ją lubili, bo niektórzy to uważali, że jest pie**olnięta. Pierwsze mówiły tak o niej koleżanki z podstawówki. Prawdopodobnie wszystko przez to, że Monisia chodziła ze smoczkiem w dziobie aż do piątej klasy i ciągle go ciumkała. A wszystko to wina rodziców, którzy od dziecka, żeby Monię uspokoić, wkładali jej do buzi ten przeklęty smoczek. Nikt z nią nie rozmawiał, nikt nie uczył słówek. Dlatego też Monisia na każde pytanie, mówiła agugu, ciumkając ten smoczek z uśmiechem na twarzy.

Zresztą ciumkała, co popadło. To kamienie na boisku, to klamkę w kościele, to znów drążek zmiany biegów, gdy już była starsza i jeździła autem. No taka to już była ta nasza Moniczka, że co w łapy brała, to ciumkała. Tę słabość Moniczki wykorzystywali jej koledzy z klasy, jeszcze przed maturą, wkładając jej w ręce mnóstwo różnych rzeczy. No i mieli ubaw podczas każdej przerwy, dając sobie upust, miło czas spędzając. A korzyść z tego była obopólna, bo oni to lubili, gdy ona im ciumkała, a ona im ciumkała, bo bardzo lubiła.

I trwała by nadal ta cała zabawa, gdyby nie wyjazd Moniki na studia, do Stanów. Wśród kolegów z klasy zapanował smutek, lecz po kilku latach o niej zapomnieli. Nie na długo jednak, bo w przeciągu roku, świat o niej usłyszał, bo się stała słynna, znów dzięki ciumkaniu, gdy pewien prezydent też dał jej potrzymać.

środa, 11 grudnia 2013

co Miriam swym chu*em zwojował

To, że Malik sprowadzał na nas kłopoty, było już w zasadzie normą. I tak wszyscy do tego przywykliśmy, że nikt nie spodziewał się, że gdy będziemy go mieli na oku, to kłopoty sprowadzi na nas ktoś inny. Tym innym okazał się Miriam. No ku*wa. Miriam sprowadził Panasonica. Panasonic miał być naszym kierowcą i nie pić.

Ale od początku. Plan był taki… na początku grudnia, swoim rozwalonym polonezem przyjechał do mnie pijany Mireczek, choć przez telefon zaklinał się, że jest trzeźwy. Ja akurat trzeźwy byłem, więc przesiadłem się za kierownicę i pojechaliśmy po Miriama (Miriam to prawdziwy facet, nasz kumpel, ten sam, który miał taką ksywę, zanim ta prawdziwa pokazała w telewizji ch*ja. Akurat większego, niż nasz Miriam, co było powodem do żartów na długie lata). No i Miriam przyprowadził Panasonica. Panasonic błagał nas, żebyśmy go wzięli ze sobą, bo nie miał za wiele kasy i nudził się jak mops w domu, ze starymi, oglądając brazylijskie seriale. Trochę się zdziwiłem, bo brazylijskie seriale są akurat całkiem niezłe. Ale dobrodusznie się zgodziliśmy. W końcu mieliśmy pojechać na imprezę, niech chłop poszaleje, a przynajmniej będzie nas miał kto odstawić do domów.

Niestety, jak każdy nasz plan, nawet najdoskonalszy i ten wziął w łeb. Zamiast w jakiejś tańcbudzie, wylądowaliśmy w Szczyrku. Właściwie nie wiem, jak to było, pamiętam tylko, że sięgałem po browca do bagażnika i kątem oka widziałem tylko opadającą klapę, a gdy odzyskałem świadomość, to zauważyłem tablicę „Witamy w Szczyrku”. No jasna cholera. Powinienem przywyknąć, że każde nasze spotkania oznaczają jakieś kłopoty. Miałem na to wiele czasu od dnia, gdy poznaliśmy się w szkole średniej. Właściwie czasem zastanawiam się, jakim cudem myśmy przeżyli i zdali maturę.

Wynajęliśmy kwaterkę w Szczyrku i pojechaliśmy na imprezę do Wisły. Wyluzowaliśmy się wszyscy, wyluzował się też Panasonic. I gdy wracaliśmy w środku nocy przez przełęcz salmopolską, zaczął, jeszcze za kierownicą, walić browce. I po każdym kolejnym jechał coraz szybciej. Poprosiłem Miriama, żeby go przystopował. Akurat byliśmy na jedynym poziomym odcinku Salmopolu.
- Panasonic zwolnij – upomniał go Miriam.
- Panasonic, hamuj!!! – powiedział podniesionym głosem Miriam.
- Panasonic, do ku*wy nędzy! Ty nas pozabijasz! –krzyknął.
Gdy wszyscy krzyczeliśmy z przerażenia, Miriam podjął ostatnią próbę.
- Adaś, błagam. Ja mam małe dziecko – prosił łkając Miriam.
I nagle wszyscy przestali krzyczeć, kierując wzrok na niego. No rzeczywiście, jakoś nikt nie kojarzył, by Miriam kiedykolwiek komukolwiek tym faktem się chwalił. Na sekundę zapanowała niezręczna cisza.
- Ty, a skąd Ty masz dziecko? – zapytał Malik.
Miriam nie zdążył mu odpowiedzieć, bo ten zasrany polonez z zasranym Panasoniciem za kierownicą wpadł w poślizg i zaczął się obracać wokół własnej osi, tak gdzieś z dziesięć razy, między jedną dwumetrową, a drugą, trzymetrową zaspą. My z tyłu nie mieliśmy zapiętych pasów, więc lataliśmy po całym aucie, drąc się z przerażenia. I nagle poldek zatrzymał się, wbijając się tyłem w ogromną zaspę. Na domiar złego nie chciał odpalić. Wszyscy w momencie wytrzeźwieli. Miriam chciał Panasonica zabić i zakopać w tej zaspie, ale akurat każda para rąk była nam potrzebna, by wykopać Poldka.

I gdy nam się udało, trzeba go było jedynie trochę przepchnąć, żeby siłą rozpędu, zjeżdżając z przełęczy , spróbować go odpalić. No co za ku*wa pech. Kiedy już zbliżaliśmy się do pochyłego fragmentu drogi i samochód zaczął nabierać prędkości, powskakiwaliśmy do niego w biegu, trzaskając drzwiczkami i mocno kibicowaliśmy temu idiocie, żeby samochód odpalił. Ale nie odpalił, aż do samego dołu. Na dodatek okazało się, że nie ma z nami Malika. Byliśmy tylko my, z powrotem w Wiśle.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

kto kogo z raju wyp....ił?

Łonego czasu szek fonsz do Yjwy:
- serwij tyn apfyl z tygo Bauma a użryj.
Yjwa apfyl serwała, użarła i doła Adamowi. Adam apfyl użar a gryps wyciep. Szoł Pan, nazdepił na gryps i ciulnył. Szczaskoł se żyć łokrutnie. Jargoł się na fynsza i pado:
- Ić fyrt ty pierońsko, dugo, gupio szlango.

niedziela, 8 grudnia 2013

serce nie sługa

Kuba wpadł mi w oko od pierwszego razu. Przystojny, dobrze wychowany, dobrze ubrany i z dobrej rodziny. Jego rodzice kupili mieszkanie w bloku, w którym mieszkałem przez pierwsze dwadzieścia trzy lata swojego życia. Mili, zawsze uśmiechnięci, od razu zaskarbili sobie łaski najbliższych sąsiadów. No i moich rodziców. Takiego Kubę przyjęliby do rodziny z otwartymi rękoma.

Kuba cieszył się od razu wielkim powodzeniem. Zresztą sam go sobie upatrzyłem. I pamiętam to jak dziś, gdy siedzieliśmy na ławce i o czymś rozmawialiśmy, podeszła do nas ta cholerna lafirynda i w bezczelny sposób podrywała Kubę. Znosiłem to cierpliwie, chciałem ją przegonić, ale ona była niestrudzona i wprost okazywała, że na niego leci. Dopiero, gdy zamknąłem ją w piwnicy i postraszyłem bebokami, to się popłakała, dała sobie spokój i poszła do mamy.

Niech wszystkie flądry w okolicy wiedzą, że Kuba jest zajęty i ma go kto kochać. A przynajmniej zajęty był, przez moment, bo mu odpuściłem. Bo serce nie sługa i pewnego razu Zuzia, moja siostrzenica, powiedziała mamie, że się zakochała. No jasny szlag mnie trafił, bo to nie był Kuba, którego dla niej miałem. Zuzia sobie upatrzyła jakiegoś lowelasa z grupy, ze starszaków. No nic. Wujek, jak to wujek, dla jej szczęścia zrobi wszystko i zniszczy to uczucie, bo nie znam kolesia i nic o nim nie wiem. A Kubę sprawdziłem i wiem o nim wiele i wiem co porabiał w swym pięcioletnim życiu.

piątek, 6 grudnia 2013

sexafera z Mikołajem w tle

Iwonka wierzyła w świętego Mikołaja, od pierwszego razu, kiedy go ujrzała w drzwiach swego przedszkola. Czekała na niego, jak co roku, z wielkim utęsknieniem. Koleżanki z grupy śmiały się z Iwonki, że już taka duża ale ciągle wierzy, lecz ona ich nie słuchała bo wiedziała swoje. Mikołaj przychodził do niej każdego   6 grudnia, sadzał ją na kolanach i głaskał po główce, szyjce oraz buzi. Iwonkę przebiegał ten przyjemny dreszczyk. To był dreszcz emocji, bo doskonale wiedziała, że za krótką chwilę dostanie od niego jakiś podarunek. I w zeszłym roku też się nie zawiodła. Wtulała się w jego siwą brodę, a on głaskał ją po włoskach, ciągle przytulając.

Ona też wiedziała, jak z nim postępować. Zawsze miała dla niego ciastka imbirowe oraz szklankę mleka. Mimo, że on był dość gruby, zajadał te ciastka ze smakiem i popijał mlekiem. Z przejedzenia jednak brzuch mu bardzo pęczniał, rozpinał więc pasek i opuszczał spodnie, bo strasznie go gniotły. Iwonka znała go od lat, więc się jakoś bardzo tym nie krępowała. Siadała mu na kolanach, czekając na prezent. I w zeszłym roku, w grudniu, dostała od niego dwie nowe książeczki. Tak się ucieszyła, że klaskała w rączki i podskakiwała na jego kolanach. Skakała i skakała i tak z dziesięć minut.

W tym roku Mikołaj przyszedł do niej nieco wcześniej, bo 6 września. Miał pięćdziesiąt centymetrów i ważył dwa czterysta. Śmiały się z Iwonki koleżanki z grupy, bo na trzecim roku bibliotekoznawstwa o takim przypadku jeszcze nie słyszały.

środa, 4 grudnia 2013

babcia "multipoint"

Zawsze byłem pełen szacunku dla ludzi starszych. Bo tak mnie wychowano. Ale w końcu przyznać się muszę, że niektóre babcie mnie wku*wiają. Dziadkowie zresztą też. To znaczy niektóre babcie są fajne, a niektóre zaś fajne będą dopiero w kostnicy. Jak ta, trykająca mnie dziś koszykiem non stop, gdy stałem w kolejce do kasy. Czekałem cierpliwie, aż zwolni się miejsce na taśmie, położyłem swoje zakupy i czekałem dalej. Lubię zachować bezpieczną odległość między tym, który stoi przede mną i lubię mieć przestrzeń za sobą. Każdy w końcu zdąży, każdego obsłużą i czy ktoś się do mnie przyklei, czy stanie w bezpiecznej odległości, to będzie to trwać tyle samo. Ale nie rozumiała tego ta babcia. Gdy kolejka posunęła się o pół kroku, a taśma ani drgnęła, puknęła mnie tym koszykiem po raz pierwszy, gdy kolejka posunęła się o pół kroku kolejne, zrobiłem pół kroku w przód, ta puknęła mnie po raz drugi. Obróciłem się i zobaczyłem jej wrogie spojrzenie. Wku*wione spojrzenie złośliwej staruchy. W nieśmiertelnych karakułach. Jakaś wewnętrzna siła tylko powstrzymała mnie, by nie udusić jej szalikiem w chwili, gdy puknęłaby mnie po raz trzeci. Bo puknęła… a ja ochotę miałem, by puknąć tę babcię.....

Na szczęście tylko karakuły bywają nieśmiertelne.

Zupełnie inna była babcia „multipoint”. Babcię „multipoint” „poznałem” wczoraj, gdy robiłem zakupy, zwykłe śniadaniowe, do pracy. Zamiast pójść do marketu, poszedłem do pawilonów, w jednym kupowałem świeże pieczywo, w drugim świeżą wędlinę, a w trzecim świeże warzywa. Tuż obok była poczta. I gdy stałem jako piąty, w kolejce na poczcie, żeby nadać polecony, gdy stanęło za mną jeszcze kilka innych osób, stanęła też w kolejce babcia „multipoint”. Na oko miała jakieś osiemdziesiąt lat, elegancko pokręcone i ułożone siwe włosy, pod elegancko ułożonym beretem, okulary w otwartej oprawie, gustowne, perłowe kolczyki. I gdy stanął za nią kolejny gość, babcia „multipoint” z szerokim uśmiechem czerwonych ust z równą, białą protezą zapytała:
- Zajmie mi Pan kolejkę? Wrócę za dwie minutki.
No kto odmówiłby takiej uroczej babci? Gdy poszedłem obok i stanąłem w kolejce po pieczywo, babcia „multipoint” akurat stawała przy kasie, mówiąc:
- Przepraszam, ja tutaj stałam, wyszłam tylko na minutkę.
Gdy wchodziłem do kolejnego sklepu, żeby ustawić się, a jakże, w kolejce po wędlinę, babcia „multipoint” już z niego wychodziła, uśmiechając się do tej, która zajęła jej kolejkę, niosąc też wcześniej kupione warzywa i polecony w ręce…

Od niektórych babć można się wiele nauczyć i wiele takim wybaczyć. Niekoniecznie chcę być dziadkiem, ale być takim „multipoint” koniecznie muszę się nauczyć.

wtorek, 3 grudnia 2013

napad na św. Mikołaja

Chujowo tak stracić robotę przed świętami Bożego Narodzenia. Wprawdzie będę dostawał kasę aż do końca kwietnia, ale musiałem w życie wdrożyć plan na ciężkie czasy. Plan awaryjny wydawał się być prosty i wyglądał tak… Przyjrzeć się wydatkom, pozbyć się tych, które niezbędne nie są, pozostałe zaś obniżyć do absolutnego minimum, by na kosztach życia nieco zaoszczędzić. No i po dokładnej analizie wyszło na to, że internetu zlikwidować nie mogę, bo potrzebny, z cyfrowej telewizji zrezygnować nie mogę, bo będę się nudził na zasiłku, fajek nie rzucę, bo mnie uspokajają, z wyjazdu na narty nie zrezygnuję, bo kupiłem nowe szmaty (no i narty) i polansować się muszę, z karnetu na siłownię nie zrezygnuję, bo muszę dbać o formę, z samochodu nie zrezygnuję, bo jestem wygodny. No ch*j, a nie oszczędności. Trzeba będzie zaoszczędzić na prezentach. Jak w zeszłym roku. A w zeszłym roku wyszło całkiem fajnie….

A wszystko dzięki świętemu Mikołajowi, który tego wieczora naprany spacerował po głównej ulicy miasta. Zataczając się całą szerokością chodnika, popijając wódę z gwinta, niosąc na plecach całkiem spory worek, wymachiwał pięścią, dzwoniąc na zmianę dzwonkiem, który chował w przepastnej kieszeni swych czerwonych spodni i krzyczał na całe gardło coś o małych gnojach i sraniu do komina. Ja tam nie do końca rozumiałem, o co mu chodziło i właściwie przeszedłbym koło niego obojętnie, gdyby nie Malik.

- Ty – powiedział Malik – napier*olony święty Mikołaj.
- No co Ty? – udałem zdziwienie…
- No popatrz. Gość ma nieźle w czubie.
- Każdemu się zdarzy.

I nim się zorientowałem Malik dopadł do wora świętego Mikołaja, a dalej akcja potoczyła się już błyskawicznie. Święty przerzucił wór przez ramię, waląc nim z impetem o ziemię, przerzucając tym samym uczepionego worka Malika, który przelatując w powietrzu pięknym łukiem, cały czas trzymając się go kurczowo, walnął plecami o bruk, wydając z siebie przeciągłe i ciche jęki. Mikołaj stał nad nim ciągle się zataczając, pociągając solidnego łyka z butli, a ja nie zastanawiając się długo, rzuciłem się na niego i wepchnąłem go do najbliższej, ciemnej bramy. W tym czasie podbiegł do nas Malik, i naprawdę nie wiem jak i nie wiem skąd, ale zaczął lać go po łbie drewnianą sztachetą. Ja w tym czasie próbowałem wyrwać worek. No jeszcze nigdy nie widziałem tak walecznego Mikołaja. Właściwie, jak się zastanowić, to w życiu nie widziałem Mikołaja.

W końcu Malik zamachnął się z całej siły, waląc mnie sztachetą w chwili rozmachu, by za chwilę się odwinąć i walnąć świętego w tył głowy. I wtedy w końcu ten padł. Ja właściwie też. Odechciało mi się już tego napadu. Malik w tym czasie przeglądał worek, a w nim same skarby. Telefony, tablety, aparaty i kamery. Nie zastanawiając się długo, wziąłem po jednym telefonie dla bratanicy i siostrzenicy, a dla siebie tablet. Resztę puściłem Malikowi, który w tym czasie ściągał Mikołajowi spodnie.

- Czy Ty zwariowałeś? No okraść to rozumiem, ale jeszcze zerżnąć? Malik spojrzał na mnie, jak na durnia i zaczął się przebierać. No w sumie to logiczne, spacerować z worem w kurtce oraz w jeansach byłoby podejrzane. A tak? Przemknie przez miasto i nikt nawet nie będzie niczego podejrzewał. Pożegnaliśmy się z Malikiem i każdy ruszył w swoją stronę. A rano usłyszałem w radiu informację, o ujęciu złodzieja, który napadł na sklep, przebrany za świętego Mikołaja. O k…

poniedziałek, 2 grudnia 2013

sex telefon, frele i pulok Zeflika

Ten pomysł, jak wiele fajnych pomysłów, narodził się przypadkiem. W piątkowe popołudnie, gdy wybraliśmy się z Ksenią i Halszką na kawę po pracy. To znaczy po ich pracy, bo ja mam wyjebane. Od dziś przez trzy miesiące, każdy dzień w robocie będzie dla mnie piątkiem. No więc poszedłem z dziewczynami i gdzieś po godzinie, od słowa do słowa wpadliśmy na pomysł, jak rozkręcić biznes. Pomysł nieco stary, lecz nam się spodobał i mieliśmy ubaw, jak jasna cholera. A pomysł był prosty. Sex telefon, ino że po ślonsku. Dlo dziołch i dlo synków. Nie wiem, kto wpadł na to, ale że nam humor bardzo dopisywał i mamy fantazję, to postanowiliśmy popuścić jej wodze.

Pierszo do roboty zabroła sie Ksenia, bezpruderyjno hanyska rodem z Rudy Ślonskij, kierom łojce wzieni do Kijowa, kaj mieszkoł jej fater, jak mioła czi lota. Kiej wrócili nazod na Ślonsk, Ksenia mioła lot łozimnoście i boła z niej cołkiem, cołkiem szwarno frela. Godoła po polsku, cudowną polszczyzną, ino z tym pierońskim, ukraińskim akcentem. Jako, że na codziń robiła w tym korpo, to se wymyśliła na szybko pseudonim i od dzisiok boła z nij goronco Gryjta. Halszka boła z Siemców i tyż boła piykno. I kozała se godać, że jest gryfno Truda. Jo żech sie mianowoł szefem interesu, bo boł ze mnie miglanc i nie znom ślonskiego. Lachali my sie z tego, jakby my sie gorzoły łożarli, a nie popijali bonkawy z kremonom. No i Ksenia, od dziś goronco Gryjta, zaczoła….

Dzyń, dzyń.
- Jaaaa, mhmm tu goronco Gryjtaaa, doczkała żech na ciebie. Jak mosz na imie?
- Zeflik.
- Mhmmm, Zefliiik, jaaaa. Byda dzisiok twojom lipstom. Jak chcesz, cobym seblekła kiecke, wciś jedyn.
- ja. Wciskom.
- Mhmmm, jaaaa, gracom sie, seblekom kiecke, mom jeszcze na sobie batki i cycenhalter. Jak chcesz, cobym seblekła cycenhalter wciś dwa.
- ja. No chca.
- Mhmmm, seblekom powoli lajbik, macom moje cycki, chciołbyś je pomymlać, ja? Mhmm, nie mom już cycenhaltra, jak chcesz cobym seblekła batki, wciś czi. Seblekom sie powoli, mhmm, jaaaaa, jes żech już goło, macom swoje cycki, jaaaa, gut. Co chciołbyś ze mnom robić? Jak chcesz dować kusika, wciś cztery. Jak chcesz cobym to jo ci doła dzióbka, wciś pińć. Jaaa, czekoła żech na takiego gryfnego karlusa. Jes żech już coło mokro. Jaaa, mhmm, a jak tam twój mały?
- mały? A poszoł do szkoły. A czemu pytosz?

niedziela, 1 grudnia 2013

trup w stercie lipowych liści

Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem na żywo żadnego trupa. Yyyyy, bez sensu. Trupa nie można zobaczyć na żywo. No, ale tego akurat widziałem. U Ryśka. Rysiek pracował jako nocny stróż w podrzędnej szkole, w podrzędnej dzielnicy podrzędnego miasta. I akurat miał wtedy nocną zmianę, a ja miałem do niego sprawę. Pojechałem więc do tej szkoły, podjechałem samochodem pod same drzwi od tyłu tego posępnego budynku i zadzwoniłem po niego. Widziałem, jak zbiega po schodach zaaferowany.
- Właź szybko. Mamy trupa.
O jasna ku*wa… pomyślałem. Tego mi jeszcze trzeba. W co on mnie znowu wciągnie?! I tak miałem przez niego mnóstwo problemów. Zadawanie się z nim było największym błędem, no, ale moim przeznaczeniem było chyba przyciąganie kłopotów. Jeszcze babcia Irena mówiła mi, że ja to nigdy nie będę się nudził. I miała do cholery rację, bo na brak atrakcji z Ryśkiem, czy bez Ryśka narzekać nie mogłem.

Okazało się, że trup tak naprawdę leży po drugiej stronie ulicy, na trawniku, przysypany stertą lipowych liści. Wokół niego kręciło się mnóstwo policjantów, prokurator, pies (prawdziwy) i policyjny fotograf. Z okna sekretariatu, na pierwszym piętrze szkoły, mieliśmy doskonały punkt obserwacyjny. Klęknęliśmy z Ryśkiem przy oknach, ja przy jednym, on przy drugim i starając się nie wychylać ponad parapety, obserwowaliśmy całą tę akcję. Policjanci oczyścili trupa z liści, obstawili jakimiś tabliczkami i robili zdjęcia. Ja w życiu bym nie chciał, by ktoś mi robił zdjęcia tuż po wykopaniu mnie spod sterty lipowych, klejących się liści. Każdy, kto zostawił kiedyś samochód pod lipą, ten wie, dlaczego. No, ale nic. Nie o mnie tutaj chodzi.

Kiedy tak obserwowałem tę całą akcję z brodą podpartą na dłoniach, opartych na parapecie, w pozycji na klęczkach, poczułem, że znowu zdrętwiały mi nogi. Do dupy. Tzn. do dupy z tymi nogami, bo zawsze mi drętwiały w najmniej odpowiednim momencie. Wstałem więc i musiałem chwilę je rozruszać. I przy okazji poczułem, że zgłodniałem. Rysiek miał jakieś tam gorące kubki, więc pobiegł i zrobił, wzięliśmy dwa krzesła i siedząc już wygodnie, cały czas po ciemku, obserwowaliśmy dalej całą policyjną akcję, zajadając się pomidorową z makaronem. Ale była jazda. Dawno nie czułem takich emocji. Nawet na najlepszym filmie w kinie. W kinie zresztą film trwa dziewięćdziesiąt minut, a tu minęły już chyba ze trzy godziny. Zdążyliśmy w każdym razie zjeść pomidorówkę, do tego dwie paczki chipsów i wypić dwa litry coli.

I kiedy emocje sięgnęły zenitu, kiedy podnosili trupa, by go zapakować w szczelny, czarny worek, poczułem czyjąś łapę na swoim ramieniu i krzyknąłem z przerażenia, spadając przy okazji z wielkim hukiem z krzesła. Rysiek również ryknął i podskoczył, przy okazji obijając się o szafę. Krzycząc z przerażenia i leżąc na podłodze w tych zupełnych ciemnościach, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. I kiedy okna szkoły rozświetlił snop światła z policyjnej latary, zobaczyliśmy Andrzeja, konserwatora, który wrócił do szkoły, bo po południu zostawił w niej komórkę.

piątek, 29 listopada 2013

korpo matoł

Korpo podzielić można na dwie kategorie. Na chu*owe i na te, które francuskie nie są. Na moje nieszczęście, od dziesięciu lat z okładem pracuję w tych pierwszych. Ale już niedługo. Bo mnie wywalili, kiedy odmówiłem przyjęcia „awansu”. I przyznać się muszę, że gdy mój plan wypali, to będzie to najlepsze, co mogło mi się zdarzyć.

Jak na razie pałam nienawiścią do tego, co francuskie. Całe lata temu obiecałem sobie, że we Francji moja noga nigdy nie postanie. Nie tknę francuskich serów, nie napiję wina, a od wczoraj nawet brzydzą mnie croissanty :-) Pie*dolone żabojady zaszły mi za skórę, ale ja do ku*wy nędzy łatwo nie odpuszczę.

W korpo, jak to w korpo, oprócz fajnych ludzi pracują matoły i ja właśnie z jednym wkrótce się rozprawię. Za wszystkie intrygi, za rozpuszczane plotki, za uśmiech na twarzy w krótkiej chwili chwały, gdy się okazało, że ja wylatuję, a matoł zostaje. Zasrany intrygant, mały złodziejaszek powinien pamiętać, że śmieje się ten zazwyczaj, kto śmieje się ostatni.

sobota, 23 listopada 2013

jak Malik przeżył swoją śmierć

Bezwładne ciało Malika znaleźliśmy z Mireczkiem nad ranem, w sobotę. Nocowaliśmy wtedy w małym gospodarstwie agroturystycznym tuż pod Kielcami. Przyjechaliśmy tu na wesele Klo. Była naszą przyjaciółką od lat, kochaliśmy ją jak siostrę, nazywaliśmy ją tak pieszczotliwie, bo naprawdę miała na imię Klotylda. To imię nadała jej matka, która nienawidziła jej od pierwszego dnia, w którym dowiedziała się, że jest w ciąży z pewnym wojskowym, który spędzał urlop w górach, gdzie mieszkała. Matka Klo poszłaby za nim na koniec świata. Nie przewidziała tylko jednego, że jej ukochany na stałe stacjonował w wojskowej bazie na Antarktydzie. Matka Klo, góralka ze Szczyrku lubiła śnieg i zimę, ale ku*wa bez przesady…

Wróciliśmy z Mireczkiem nad ranem, w sobotę, bo przyjechaliśmy tu dzień wcześniej i postanowiliśmy zabawić się z chłopcami ze wsi. Malik nie czuł się najlepiej i nie poszedł z nami. Weszliśmy cicho do pokoju i zobaczyliśmy go bezwładnie przewieszonego przez deskę do prasowania. To był straszny widok. Jego wykręcone stopy powłóczące po podłodze, jego ręce i głowa zwisające luźno po drugiej stronie deski, na niej znajdowała się niedoprasowana koszula, tuż obok, na podłodze, leżało żelazko. Co tu się mogło stać?!
- Jezus Maria. Malik – podbiegłem do niego, wziąłem go od tyłu pod pachy i zacząłem nim potrząsać – Malik, ocknij się – krzyczałem. Mireczkek w tym czasie zaczął go lać po mordzie z liścia, raz lewą, raz prawą ręką i tak chyba ze trzydzieści razy, a ten wciąż nie dawał znaku życia.
- Zrób mu sztuczne oddychanie – powiedziałem.
- Sam mu zrób – oburzył się Mireczek.
Normalnie nie mielibyśmy oporów, ale znaliśmy się wszyscy całe długie lata i robienie tego Malikowi byłoby dość krępujące. Mireczek wypłacił Malikowi z liścia po raz ostatni.
- Zostaw go!!! – krzyknąłem.
- Nie żyje – powiedział Mireczek.
- Jezus Maria! Zabiłeś Malika! – spanikowałem i w tym momencie jego ciało wypadło mi z rąk, uderzając z hukiem o podłogę.
- Jak to zabiłem? Przecież już nie żył.
- Ale on był tylko trochę przeziębiony.
- Bo go mroziłeś wczoraj tą klimatyzacją całą drogę.
- Od tego się nie umiera. Matko Boska ja pie*dolę, musimy się pozbyć ciała.
Za każdym razem, gdy wpadałem w panikę, przywoływałem na głos imiona świętych, choć do kościoła od lat nie chodziłem. Byłem cały w nerwach.
- Jak to możliwe? – spytałem Mireczka.
- No wiesz. Niezbadane są wyroki boskie – filozoficznie odparł Mireczek – Żyjesz sobie, a tu nagle pstryk i już Cię nie ma.
I w momencie, gdy pstryknął Mireczek palcami, leżący na ziemi Malik ocknął się i powiedział: Oooo chłopaki, wróciliście.
- Malik. Ty żyjesz – omal się nie rozpłakałem – Co się z Tobą działo?
- Nie wiem. To ta koszula. Pamiętam tylko, że ją prasowałem i zaczęło mi się kręcić w głowie.

Koszula Malika była bardzo elegancka. Taliowana, w kolorze jasnego beżu w drobniutkie, czarne kółeczka, o średnicy trzech lub czterech milimetrów. Środki kółeczek również były beżowe. Kiedy tak człowiek przez chwilę jej się przyglądał, to zaczynało mu się kręcić w głowie. Hmm, trochę to było dziwne.
- Wyprasuję Ci tę koszulę – powiedział Mireczek i zabrał się do roboty. Ja siedziałem jeszcze chwilę przy Maliku by mieć na niego oko. Poszedłem po wodę i kiedy wróciłem, zauważyłem Mireczka słaniającego się na nogach.
- On ma rację. Od prasowania tej koszuli kręci mi się w głowie – powiedział i się przewrócił.
- Przecież to jest niemożliwe – powiedziałem i tym razem to ja wziąłem się za prasowanie.I kiedy tak prasowałem, poczułem, że coś dziwnego się ze mną dzieje, ale nie zdążyłem o tym powiedzieć Mireczkowi, bo puściłem pawia.

Malikowi po tej całej akcji też już było wszystko jedno, więc ostatecznie na wesele poszedł w t-shircie i trampkach, wyrzucając wcześniej do śmieci koszulę.


piątek, 22 listopada 2013

historia jednego gwałtu

Lutka została zgwałcona 19 października o godzinie 1:46 czasu lokalnego wśród gęstwiny nieco zapuszczonej części parku Chopina. Mimo, że od gwałtu upłynęło już trochę czasu, Lutce do dziś na samo wspomnienie trzęsły się jeszcze nogi. Przechadzała się tamtędy jak codzień, powoli, rozglądając się na boki. Wieczór był już chłodny i nieco deszczowy, ale Lutka nigdy łatwo się nie poddawała. Szła i szła i szła, aż w końcu drogę zagrodził jej ekshibicjonista, rozchylając poły swego płaszcza, pokazując wszystko to, co miał do pokazania. Lutka stanęła jak wryta, a jej oczy robiły się coraz większe i większe i większe. Lutka zbaraniała. No i ją zatkało. Patrzyła, jak szpak w eee… kość i uwierzyć nie mogła, że jej się to przytrafiło. Jak już otrzeźwiała, ruszyła wolnym krokiem w stronę tego zboka. Zbok cofnął się o krok. Lutka przyspieszyła. Zbok cofnął się dwa kroki, Lutka przyspieszyła bardziej, ten cofnął się trzy kroki, ta puściła biegiem. Lecz on widząc, co się dzieje, zapiął płaszcz i wciągnął majtki i zaczął uciekać.

Biegła za nim Lutka, aż się zasapała i nim się zorientowała, była wśród tych chaszczy, w tej dzikiej gęstwinie. Zgięta w pół, podparta dłońmi o kolana, zasapana stała, no bo w końcu miała już te swoje lata. Wydychała powietrze bezzębnymi ustami, przecierała dłonią swe spocone czoło. I gdy omal nie straciła przytomności w tej ciemnej alejce, zaszedł ją od tyłu drab i zasłonił usta. Wciągnął w krzaki, zadarł kieckę i ją wykorzystał. Leżała tak Lutka jeszcze przez godzinę, widząc w oczach gwiazdy, które jakoś dzisiaj świeciły tak jasno.

Lutka miała liście w każdym zakamarku, podniosła się z ziemi, z błota otrzepała, opuściła kieckę i poszła do domu z uśmiechem na twarzy, podśpiewując cicho. Chodziła po tym parku całymi nocami od kilku miesięcy, aż się jej trafiło to, o czym marzyła. Bo już była stara i bardzo zniszczona więc nikt jej dotknąć nie chciał, nawet po pijaku…

czwartek, 21 listopada 2013

obywatelu! pie*dol się sam

To nie miał być najszczęśliwszy dzień dla Jaśka. I Jasiek to przeczuwał od momentu, gdy z samego rana złamał sobie zęba. No nic w życiu tak nie wku*wia, jak złamany ząb z samego rana, na świeżutkiej bułce z dżemem malinowym. Udał się więc Jasiek do przychodni, po sąsiedzku, by ratować zęba. Bo podatki płaci i ZUS-y i srusy i pomyślał sobie, że co będzie płacił za stomatologa. No i się chłop zdziwił, bo się okazało, że na kasę chorych mogą wstawić plombę albo zęba wybić, śpiewając mu przy tym rzewną kołysankę. A to jest sztukowanie i na fundusz, bez zapłaty tego się nie robi. Ciśnienie mu podskoczyło i gdy jedna wredna z rejestracji wprost mu powiedziała, że złamany ząb mu w niczym nie przeszkadza, to się Jasiek wściekł i zrobił awanturę. Więc go wyprowadzili panowie z ochrony, zatrzasnęli drzwi i zakazali wstępu. Jasiek nie był biedny, lecz dbał o zasady. Bogaty zresztą też nie, lecz te składki płacił i strasznie się wku*wiał, bo nic z tego nie miał.

Jak kiedyś, gdy wyleciał z pracy, bo trochę pyskował i się okazało, że zasiłek owszem, nawet dostać może. Lecz zasiłku było pięćset a czynsz za mieszkanie miał niecałe sześćset. No krew go chciała zalać i szlag na miejscu trafić, bo jak już wspomniałem, cały czas pracował no i składki płacił.

Jakby było mało, gdy wrócił do domu, zmęczony po pracy, obolały, wściekły, to wyjął ze skrzynki przesyłkę - list z ZUS-u. Otworzył ją szybko drżącymi rękami, a tam wyliczenie i jak wół tam stoi, że jak będzie tyrał i składki wciąż płacił, to dostanie kasę ledwo na waciki. Jasiek miał już dość i zatrząsł się ze złości. Postanowił szaleć i dość młodo umrzeć. Przepier**lić kasę na wódę i dziwki. Jak pomyślał, tak zrobił.

I gdy chciał wyciągnąć kasę z bankomatu, to się okazało, że ma blok na koncie, bo mu siadł komornik, gdy nie płacił ZUS-u, o czym się dowiedział, gdy dzwonił do banku. Nie było mu dane spełnić swego planu, będzie musiał tyrać, by te składki spłacić, plus dwa razy tyle pensji komornika. Nie kupił więc wódki, nie poszedł na dziwki, wrócił sam do domu i sobie pomyślał: Obywatelu. Pie*dol się sam, bo prędzej czy później ten kraj cię wypie*doli i nie będzie kasy na wódkę i dziwki...

wtorek, 19 listopada 2013

mały gej

No to przyłapałem cię, ty mały geju. Z nudów zajrzałem sobie w statystyki bloga i zobaczyłem, co ludzie wpisują do wyszukiwarek i dzięki czemu trafili na mój cyber-burdel. I powiem jedno.. Świństwa. Mały gej to pikuś. Ze statystyk wiem, że zrobił koledze loda. I nie wiem, czy musiał, czy chciał ani czy mu było dobrze. W każdym razie zrobił i coś go chyba męczy. No to my cię mały namierzymy i powiemy mamie. Choć pewnie nie zrozumie, co to wszystko znaczy i spróbować zechce.

Z małym gejem to jest taka śmieszna historyjka. Jeden z pracowników mojego klienta był bardzo pyskaty. Tadziu, choć dość niski i niezwykle szczupły, wypełniał swą osobą całą wolną przestrzeń. Wszędzie go było pełno, był głośny i żywy. I był homofobem, tak mi się wydaje, bo wciąż miał obsesję i wyzywał gejów. Właściwie jednego. Wciąż słyszałem tylko: byłem u małego geja, mały gej mnie wku**ił, je*ać małego geja.

Jak się okazało, mały gej był szefem, ojcem dwójki dzieci i szczęśliwym mężem i był ode mnie wyższy o połowę głowy. Czyli lekko licząc, miał chłop ze dwa metry. Tadziu ze swym wzrostem sięgał mu zaledwie nieco wyżej pasa. Gdy go tamten łajał, to ten, by go zobaczyć musiał stać na palcach i zadzierać głowę. I krew go zalewała. Gdy ten już Tadzia z błotem zmieszał i mocno sponiewierał, wyszedł Tadzio na fajkę i klął na czym świat stoi, obrzucając w myślach błotem tego geja, życząc mu złośliwie, by go wyruchała połowa kompanii.

Aż nadszedł ten dzień, gdy mały gej przyszedł i wyruchał Tadzia. Bez mydła i czułości, bez zbędnego kocham. Przyszedł do roboty, po czym wezwał Tadzia i go wypie**olił, wręczając papiery.  Tak to w życiu bywa, że mały jest wielki, a wyruchać można nawet heteryka.

poniedziałek, 18 listopada 2013

wszystkiemu winni Żydzi

Babcia Irena była super. Niestety nie miałem jej na co dzień, bo w latach osiemdziesiątych coś im odbiło i postanowili z dziadkiem wyprowadzić się do pipidówy oddalonej od naszego miasta o pięćdziesiąt kilka kilometrów. Ani to nad morze, ani w góry, więc nie jeździłem do nich na wakacje, bo nie było sensu. Wpadaliśmy za to z rodzicami do nich od czasu do czasu, najczęściej znienacka. Bo wtedy ogólnie wpadało się do wszystkich znienacka. Bo nie było telefonów, ani skype’a. Nie było też fejsa. Zresztą w pipidówie babci nie było nawet ani jednej budki telefonicznej. Masakra.

Te pięćdziesiąt kilka kilometrów to była prawdziwa wyprawa. Bo nie mieliśmy też samochodu. Samochody były na talony, a u nas dojścia do talonów nikt nie miał. Bo trzeba było być w partii. Można było kupić samochód używany od tego, kto dostał nowy talon. Ale taka przechodzona używka kosztowała trzy razy więcej niż nowe. Więc tłukliśmy się PKS-em, który przyjechał albo nie, o czym dowiadywaliśmy się najczęściej na przystanku.

Jak już udało nam się dojechać, to była wielka radość. Cieszyła się babcia, że ujrzeć mogła wnuki, cieszyły się wnuki, że w końcu k… dojechały. Zmarznięte, wygłodniałe, ale szczęśliwe. Babcia zaczynała od robienia dla nas jedzenia. Po kilku godzinach spędzonych w podróży wyglądaliśmy z bratem i siostrą dość marnie. Rodzice jakoś się trzymali, ale w ciągu kilku minut na stole lądowała gorąca herbata z sokiem z malin z lasu, prawdziwy chleb z prawdziwym masłem i prawdziwą kiełbasą. Bo babcia miała w mięsnym znajomości. Bo jakby nie miała, to byłby z samym masłem. Albo nawet bez. Uwielbiałem też drożdżowe ciasto, które miała zawsze. Do dzisiaj pamiętam ten smak, lubiłem je z kruszonką.

Jedzenia nigdy nam nie brakowało. Nawet, gdy było na kartki, bo mama też miała w sklepach znajomości. Choć bywało niebezpiecznie, bo komitet kolejkowy mógłby mamę pobić. Więc do sklepów chodziłem ja. To była misja specjalna. Podchodziłem do mięsnego, zawsze od dupy strony, pukałem trzykrotnie w określonym rytmie i znajoma pani, pakowała mi do torby, co akurat miała. Czasem schab, czasem kiełbasę, a czasami nerki. Tfu. Tym gulaszem z nerek to do dziś mi się odbija. Ale brało się co było. Bo można się było zamienić kiełbasą na papier toaletowy, gdy ktoś miał znajomości w sklepie papierniczym, albo na paczkę kawy, gdy znał kogoś w spożywczym.

A później przyszedł kapitalizm, który, nie wiedzieć czemu, przeklinała babcia. Narzekała, marudziła i zawsze mówiła, że winni są temu Żydzi. Bo Żydów babcia wręcz nienawidziła. Z całego serca. Jak osiemdziesiąt pięć procent prawdziwych Polaków, katolików, wieszających krzyże z szefem nad każdymi drzwiami...

niedziela, 17 listopada 2013

orgie i reklamacja

Związek Rachel (czyt. Rejczel) i Enrique (czyt. Enrike) nie należał do udanych. Był, bo był. Ani ona, ani on nie pamiętali już, kiedy i w jakich okolicznościach przewrotny los zetknął ich ze sobą. Obydwoje piękni, bywali obiektem pożądania wielu.

Ona. Niezwykle kobieca. Atrakcyjna blondynka, o ponętnych kształtach, z obfitym, kształtnym biustem, z zaokrąglonymi biodrami, gładką, nienaturalnie zaróżowioną cerą, zwracała na siebie uwagę mężczyzn. Twarz jej byłaby przeciętna, gdyby nie cudownie wielkie i niebieskie oczy. No i usta. Czerwone, zmysłowe, nieustająco z wyrazem lekkiego zdziwienia. Rachel miała zawsze duże powodzenie u mężczyzn.

On. Prawdziwie męski, o urodzie południowca. Jego śniada cera, w połączeniu z ciemną oprawą czarnych oczu i czarnymi, jak heban włosami budziła seksualne żądze. Wielkie, męskie dłonie, szeroka, umięśniona klatka piersiowa, cudownie owłosiona, powodowała, że dla wielu był ucieleśnieniem bestii. Prawdziwego samca. Idealnym kochankiem. Dla wszystkich. Poza Rachel (czyt. Rejczel).

Nie układało im się od początku. Rachel (czyt. Rejczel) prowadziła dotąd żywot dość hulaszczy, adorowana przez niezbyt atrakcyjnego i niezwykle nieśmiałego lekarza, nie odmawiała swych wdzięków jego przyjaciołom, prowokując wielokrotnie upadlające orgie, w ich domu na przedmieściach. Doprowadzając wszystkich innych po kolei do seksualnej ekstazy, sama nigdy nie miała dość.

Co innego Enrique (czyt. Enrike). Mimo swej niezwykłej, fizycznej atrakcyjności, doświadczenia miał dość skąpe. Jedynie z Olkiem, studentem informatyki.

Dotychczasowe życie Rachel (czyt. Rejczel) również erotyczne, było dla Enrique (czyt. Enrike) barierą nie do pokonania. On był dla niej kolejną zabawką, ona dla niego nikim więcej. Ona mówiła o nim, że jest pusty, on o niej, że jest plastikowa. Byli od siebie tak daleko, choć tak blisko, mieszkając na małym regale, z napisem [reklamacje], w ciasnym magazynku na tyłach miejscowego sex-shopu.




środa, 13 listopada 2013

puszczalska Marta

Marta była puszczalska. Puszczała się za kasę i dobrze jej z tym było, a przy okazji mogła zapewnić sobie w miarę godny byt, bo taki sposób miała, by sobie dorobić do swej nędznej pensji. Właściwie to nie puszczała się za kasę bezpośrednio, nie miała cennika, jak pierwsza lepsza dziwka, stojąc na ulicy. Marta była wyrachowana, tak o niej mówiono, bo sama tego słowa znaczenia nie znała. Zawsze celowała w bogatych kochanków, a ci jej kupowali przeróżne prezenty. No, ale dostając, dla przykładu, buteleczkę perfum, oszczędzała na tym jakieś dwieście złotych, których ze swej nędznej pensji wydawać nie musiała.

Za upojną noc dostała piżamkę, za kolejne dwie jakieś tam kolczyki, od innego  laptopa, był też taki jeden, co kupił jej zmywarkę. Wszyscy dookoła mieli ją za głupią, ale koleżanki ciut jej zazdrościły, a to nowych butów, to nowego płaszcza. Każdy coś podejrzewał, choć nikt nie miał dowodów, w jaki sposób na luksusy zarabiała Marta. A że była próżna, drażniła swymi prezentami skromne koleżanki. Przychodziła ciągle w jakichś nowych ciuchach, wszystkim się chwaliła. I gdy kiedyś chwaliła się na przerwie, przy kawie, jaką ma kurteczkę, jedna z nich nie wytrzymała i wprost wypaliła: -kurtkę masz za dupę? Nie, nie, nie, do pasa – odparła jej Marta.

Łatwo było wrzucić Martę do worka z dziwkami, lecz puszcza się prawie każdy, by cel swój osiągnąć. A to lepszą pensję, a to stanowisko, będąc przy okazji zakłamaną szmatą. Zresztą przyznać muszę, że sam się puszczałem, choć na tyle głupio, że zawsze za darmo i dla przyjemności. No może raz, za plakat. Góra dwa, bo kiedyś też dostałem za to dużą paczkę chipsów. A było to tak: - weź te chipsy, bo ja naprawdę tego nie jem. A, że było po randce, był sex i jeszcze chipsy, to było puszczalstwo,  choć do dziś mi głupio. Bo patrząc na Martę i jej koleżanki, ona ma mieszkanie, one lepszą pracę, a ja mam jedynie do spłacania raty.

poniedziałek, 11 listopada 2013

sposób na kichanie

To jest dopiero kumulacja. Jak w kawale jakimś, bo coś takiego w życiu to się rzadko zdarza. Zaczynał się długi weekend i plany były fajne, przynajmniej do chwili, zanim mnie dopadło cholerne przeziębienie. Prawdziwy mężczyzna nie choruje, prawdziwy mężczyzna umiera. Tak mówią kobiety. A ja mam kolejny dowód na to, że mam coś z kobiety, bo funkcjonuję jak codzień i się nie użalam. Nie jęczę wniebogłosy, nie pociągam głośno nosem, nie wykonuję też żadnych teatralnych gestów. Może to dlatego, że mieszkam sam od lat i nie mam dla kogo. W zasadzie, gdy pomyślę, to miałem tak od dziecka. Co innego mój ojciec. Gdy tylko się przeziębił, zalegał jak kłoda, głośno stękał, głośno smarkał i obwieszczał światu, że pewnie umiera.

Nie to co ja. Siedzę sobie w domu i nie mam zamiaru, by ktoś się pałętał i suszył mi głowę. Zrobiłem zapasy, zakupiłem leki, próbuję też różnych domowych sposobów. Mam zapchany nochal, kicham jak cholera, a poza tym więcej nic mi nie dolega. I pewnie bym to przeżył, gdyby nie moja wiara, że potrafię sobie ugotować obiad, choć na co dzień umiem tylko smażyć jajka ;). Wiara czyni cuda i tak jest zazwyczaj, choć nie w tym przypadku, co się objawiło bulgotaniem w brzuchu, chwilę po obiedzie. Zaczęło się niewinnie, ale z każdą chwilą było coraz gorzej. Wprost nie nadążałem biec do toalety. No krew mnie chciała zalać, pieprzona biegunka. Zwijałem się z bólu, leżąc na kanapie, choć plus był tego taki, że przestałem kichać.

niedziela, 10 listopada 2013

gumy, whisky i extasy z plecaka przedszkolaka

No to wtopił Jarosław z tym swoim romansem. Jako głowa rodziny, przykładny mąż i ojciec dwóch nieletnich synów, ukrywał swoje wyskoki bardzo skrupulatnie i dotychczas nieźle mu to wychodziło. Pracował bardzo dużo, wciąż jeździł po kraju i w każdym jego zakątku miał na boku laskę.  Jak marynarz prawie, z tą różnicą tylko, że statkiem nie pływał, bo gdy pływał to rzygał. No i wracał po każdej delegacji do własnego domu, w którym czekali na niego synowie i żona. Ona zakochana, zapatrzona w niego jak w święty obrazek, ufała mu bezgranicznie niczego nieświadoma, oni zaś szczęśliwi, bo bardzo lubili, kiedy w domu byli mama oraz tata. I trwałoby to jeszcze całe długie lata, gdyby nie przypadek, jak to zwykle bywa. Gdy wrócił Jarosław z którejś delegacji, po upojnej randce, spędzonej w Lublinie.

Wrócił bardzo późno i z nóg nieco padał, bo poszalał trochę i był ciut zmęczony. Wtoczył się do domu, rozebrał do naga i wśliznął do wyra, by nie budzić żony. Gdy się ocknął rano, to się okazało, że żona jest chora i wstać z łóżka nie może. Więc zrobił jej Jarosław gorącą herbatę, dał śniadanie synom i tego starszego wyprawił do szkoły. Młodszy też nie lubił wstawać wcześnie rano, zasypiał przy stole, na nogach się słaniał, więc tata spakował dla niego plecaczek, wsadził go na plecy i zaniósł do auta, wrzucając uprzednio plecaczek do kombi. Zaspany był dzieciak, zaspany był ojciec, ale jakoś w końcu do przedszkola dotarli.

Obudził małego, wypiął z fotelika, otworzył bagażnik i zabrał plecaczek. Odprowadził do drzwi, no i się pożegnał, zostawiając malca pod opieką Pani. Spieszyło mu się bardzo, bo się zorientował, że w tym zamieszaniu nie zabrał komórki. Wszystko z niewyspania, bo na co dzień nie był przecież roztargniony, panował nad wszystkim i się nie stresował, ukrywając pilnie te swoje romanse. Lecz jednego tylko jakoś nie przewidział. Że padnie na niego, by odstawić dziecko, no i przy okazji pomyli plecaczki. Nim się zorientował, nim ominął korki i wpadł do przedszkola cały zasapany, zauważył żonę, która już z daleka machała pięściami, wykrzykując głośno obraźliwe słowa.

Bo gdy przedszkolanka zabrała małego i chciała mu pomóc przy przebraniu w szatni, to z plecaczka wypadł cały zapas gumek. Gdy zaczęła szperać, to znalazła jeszcze woreczek z extasy, a upuszczając z wrażenia resztę ekwipunku, rozbiła na podłodze butelczynę whisky. I postanowiła zadzwonić do żony, bo zgłupiała nieco i takiej sytuacji w całej swej karierze dotychczas nie miała. Mały pojęcia nie miał, co się wokół dzieje, siedział na ławeczce, machając w powietrzu bosymi stópkami, obserwował kłótnię wielkimi oczami. Jaro był spalony, bo romans się wydał. Lecz gdy żona zapytała, czy z innymi sypiał, to ten z ręką na sercu prawdę jej powiedział, że z żadną nie sypiał, bo za każdym razem, z każdej delegacji, wracał do ich domu, do wspólnej sypialni.

piątek, 8 listopada 2013

voyerysta

O cholera. Ale jazda. Po ciężkim, męczącym dniu siedzę sobie na swojej wygodnej sofie, z nogami wywalonymi na stół, a dokładnie naprzeciwko, w bloku numer 14, w klatce chyba B, w mieszkaniu mniej więcej dziewiątym jest „akcja”. „Akcja” rozkręca się powoli, rozgrywa się w kuchni i z tego, co widzę będzie całkiem niezła. Ja naprawdę nie zajmuję się podglądaniem sąsiadów, ale siedząc w salonie, na sofie, nie mając w oknach firanek, widzę dokładnie ich kuchnię. To znaczy teraz. Bo normalnie to nie. Właściwie pierwszy raz zerknąłem ;-)

Ona coś tam robi przy kuchennym blacie, kanapki, czy coś, a on przechodząc już drugi raz tuż za jej plecami, dziwnie się o nią ociera. Yhymm, znamy te numery. Tym razem przykleił się do niej na dobre i zaczął całować po szyi. Ona zaczyna się prężyć i odchylać do tyłu głowę. Facet musi się postarać, bo nie zauważyłem, żeby odkładała nóż, więc jak się nie spisze, to może się to skończyć dla niego tragicznie. Ale chyba jej się to podoba, bo wcale się nie opiera. To znaczy opiera. O kuchenny blat, który moim zdaniem nie pasuje im do koloru mebli. Zauważyłem to przypadkiem. Przerwała na chwilę robienie kanapek, odwróciła się do niego i zaczęli namiętnie się całować. Jak oni się całują. O kurka.

I koniec. On prześliznął się w stronę lodówki, ona wróciła do przyrządzania jedzenia. Takim to opychanie się na noc napewno nie zaszkodzi. O ile dobrze się domyślam, to za chwileczkę i tak to spalą, a po wszystkim jeszcze i tak będą musieli się posilić. On znowu przechodzi na drugą stronę kuchni, ponownie się o nią ocierając. A wcale ta kuchnia nie jest taka mała. To znaczy, tak mi się wydaje, bo specjalnie się nie przyglądam, ale tak oceniam szybkim rzutem oka.

Odwraca ją do siebie zamaszystym ruchem, zaczyna całować, łapie w biodrach i sadza na blacie. A-ha! A na blacie przecież były kanapki. Mam nadzieję, że nie dopierze już tych tłustych plam z salami i żółtego sera i będzie w końcu musiała wywalić ten stary, zielony, rozchodzony szlafrok, który ma od dziesięciu lat z okładem. Nie jestem do końca pewien, czy ma go od tak dawna, bo nie podglądam sąsiadów,  ale wydaje mi się, że kiedy dziesięć lat temu też tak przez przypadek zerknąłem, to była w tej samej podomce. On jej ten szlafrok coraz bardziej rozchyla, całując ją coraz niżej. I to na oczach ludzi. Wstyd.

A zresztą niech robią co chcą. Ja mam inne zajęcia. Przecież nie będę podglądał sąsiadów. To takie małomiasteczkowe. Siedzę na swojej sofie, oglądam telewizję i tak sobie myślę, że mogliby w końcu zmienić to górne oświetlenie. Ta lampa z ikei jest całkiem ok, ale daje stanowczo zbyt mało światła. Ledwo widać, jak ona owija nogi wokół jego bioder i jakoś dziwnie się kołysze. Wierci się na tym blacie, pewnie kanapki i deska do krojenia uwierają ją w tyłek. I wtedy on ją bierze i przenosi na szafkę po drugiej stronie kuchni. A może na stół. Tego już nie widzę, ale phi. W końcu i tak mnie to nie obchodzi, bo nie jestem wojerystą.

wtorek, 5 listopada 2013

WTF is lallaloops?

No i się zaczęło. Mam dwa wyjścia. Albo zrujnować  doszczętnie swoje i tak już nieco napięte w tym sezonie finanse, albo zrujnować marzenia uroczej, małej, kochanej, niewinnej, pięcioletniej dziewczynki i zburzyć na zawsze jej wiarę w świętego Mikołaja. Biorąc pod uwagę okoliczności, po krótkim zastanowieniu wybiorę hmmm…. to drugie. Jest jeszcze trzecia ewentualność. Można nic nie burzyć i poczekać, aż sama znienawidzi tego siwego dziada, gdy nie dostanie wszystkich tych prezentów, które wypisała na swej długiej liście.

Moja rezolutna siostrzenica pokazała mi ten list tak niby przypadkiem, gdy widzieliśmy się w niedzielę. A w nim cadence i lalaloopsy, małe koniki pony, lalki monster high, do tego peruki, koniki ponyville, komórka, a jakże, w zestawie z laptopem, kapelusze baby jagi, deskorolka, pies pluszowy i lego friends z papużką. A na końcu po przemyśleniach znalazł się na liście komplet pościeli z syrenką. Jako, że do grudnia ciągle jest daleko, a list wciąż niewysłany, to boję się pomyśleć, co jeszcze w tej głowie może się urodzić.

Dobrze, że jest google, bo poza komórką, laptopem oraz deskorolką reszty nie kojarzę. Zresztą to nieważne, bo gdy policzyłem, to przy sześciu stówach opadły mi ręce. I to nim doszedłem do połowy listy.

Drogie urocze, małe, kochane, niewinne dziecię. Masz już 5 lat i nadszedł w końcu ten czas, by oznajmić Ci tę brutalną prawdę. Święty Mikołaj nie istnieje!!!!! Dzieciątko w sumie też nie. A Twój ukochany wuj nie jest bogatym, przystojnym (choć wiele razy tak mówił, ale to przy okazji opowiadania bajek), arabskim szejkiem, tylko pracuje w gównianym, francuskim koncernie. I sam nie wie, jak długo.


niedziela, 3 listopada 2013

piwo, chipsy i akcja znicz

Wszystkich Świętych skończyło się dla nas na komisariacie. A to było tak..

Wybraliśmy się z Mireczkiem wieczorem do lokalu rozrywkowego. Rozrywka była przednia, więc wracając do domu w środku nocy, najnormalniej w świecie zgłodnieliśmy. I zachciało nam się więcej browca. Poszliśmy więc na najlepsze na świecie zapiekanki, w centrum, koło dworca. Chodziliśmy tam od czasów szkoły średniej, taką mieliśmy tradycję, zawsze diabelnie głodni i zawsze w środku nocy, po każdej imprezie. Zamówiliśmy po jednej i poszliśmy kawałek dalej do sklepu po piwko. To są uroki życia w centrum, życie tutaj nigdy nie zamiera. Na szczęście. Noc była wyjątkowo spokojna, mały ruch, mało ludzi. Już wczoraj, wracając z pracy, widziałem długie sznury samochodów, wyjeżdzających z miasta. My, miastowe od pokoleń, nie musieliśmy się ruszać nigdzie. Lubiłem czasem ten spokój, choć o wiele bardziej w czasie wakacji, każdego upalnego lata.

Dziś też było przyjemnie, choć już nieco chłodno. Aura w tym roku była dla nas i tak wyjątkowo łaskawa, ale dzisiejsza noc, po tym, gdy jeszcze przedwczoraj było piętnaście stopni, była wyjątkowo zimna. Jako, że mi ostatnio bardzo marzną ręce, postanowiliśmy się kopsnąć na pobliski cmentarz. Po dzisiejszym święcie, z daleka rozbłyskiwał już łuną stu milionów zniczy. Co więcej, palące się wszędzie świece dawały przyjemne ciepło. Klapnęliśmy więc na granitowym grobie i zaczęliśmy jeść. Mieliśmy też zapas browca, chipsy i orzeszki. Jakoś nie chciało nam się spać. I gdy tak siedzieliśmy sobie i gadaliśmy, zza sąsiedniego grobu wyszedł Rysiek. O ku*wa, ale się wystraszyłem. Rysiek (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak ma na imię), ubrany był w jakieś łachmany, z długą brodą, długimi, brudnymi, skołtunionymi włosami, w których pełno było liści i igliwia z wieńców, wyglądał jak zjawa z zaświatów. Zaczęliśmy z Mireczkiem w pośpiechu zbierać z grobu chipsy, orzeszki i browce i już mieliśmy uciekać (swoją drogą i tak wykazaliśmy się zimną krwią, zbierając jeszcze catering, ale nie mieliśmy już przy sobie kasy na kolejne browce), gdy zjawa przemówiła do nas ludzkim głosem. Zjawa okazał się być bezdomnym z pobliskiego dworca i też postanowiła ogrzać się dziś na cmentarzu. No i miała na imię Rysiek. Co za ulga. Kiedy jednak Rysiek klapnął sobie na grobowcu obok i poczułem ten smród, to zacząłem mieć na nowo wątpliwości, czy on aby na pewno jeszcze żyje. Ale, że miałem już mocno w czubie, a i zapach palącego się wosku, unosił się w powietrzu i tłumił nieco ten smrodek, to jakoś to zniosłem. Poczęstowaliśmy go piwkiem i zaczęliśmy gadać. To znaczy głównie on. Opowiadał nam historię swojego życia i okazało się, że zanim skończył jako bezdomny na dworcu, pracował wcześniej w korpo, popijał czasem browce na cmentarzu razem ze swoim kumplem Malikiem, który jakoś szybko wykończył się po tym, gdy urodził mu się wyjątkowo pechowy syn. Spojrzeliśmy się z Mireczkiem na siebie. O ku*wa!

I gdy tak siedzieliśmy, słuchając jego historii z rozdziawionymi gębami, zza sąsiednich grobów wyskoczyły niebieskie zjawy.
- Stać! Policja! Nie ruszać się!
- Jezus Maria – powiedział Rysiek.
- O ku*wa – powiedział Mireczek.
A mnie zatkało. Bo policjanci przyłapali mnie akurat, jak zgarniałem z grobu na szybko piwo i chipsy do reklamówki. Staliśmy wszyscy z rękami podniesionymi do góry, ja z reklamówką, z której wystawał malutki wieniec, który w pośpiechu, lecz przypadkowo zagarnąłem wraz z butelkami i żarciem. No gorzej być nie mogło. Próbowaliśmy się jeszcze tłumaczyć, że jesteśmy Meksykanami i tak właśnie świętujemy wszystkich świętych, ale nam nie uwierzyli. Nie wiadomo czemu. Nie mieliśmy ze sobą żadnych dokumentów, więc zapakowali nas do radiowozu i wywieźli na komisariat.

Siedzieliśmy w jednej celi z tymi, którzy okradali groby, jeździli po pijaku i takie tam inne. No tak. Akcja znicz. Cholera. Gdy wzięli nas nad ranem na przesłuchanie, to im wyjaśniliśmy, że nam było zimno i poszliśmy na cmentarz, gdzie spotkaliśmy Ryśka. Dostaliśmy mandat za nieobyczajne zachowanie i nas wypuścili. Lżejszych o dwie stówy.

sobota, 2 listopada 2013

wszystkich świętych

Janeczka wręcz nienawidziła koloru czerwonego. W tym roku postawiła na wyjątkowo modne w tym sezonie zestawienie błękitnego z zielonym. Na grobie jej ś.p. małżonka można było stawiać margerytki lub irysy, ale tylko niebieskie oraz niebieskie lub zielone znicze. Nie wiedziała o tym Karolina, która kupiła znicze w kolorze żółtym i czerwonym, bo takie głównie były u sprzedawców, przed główną bramą cmentarza na Kozielskiej. Zawsze wydawało jej się, że najważniejsze jest hołdowanie tradycji i pamięci zmarłych i o tym głównie myślała, udając się na grób wuja.

- No moja Droga, poszłaś po prostu nieprzygotowana – zaśmiała się ciotka Wanda - trzeba było zadzwonić wcześniej do Janeczki i zapytać, co wolno Ci będzie postawić.
- Haha. Janeczka powinna nam wysyłać maile wcześniej. Mój bukiet też skrytykowała – wtórowała jej ciotka Maria.
- No wiecie, jaka jest Janeczka. Ja zawsze uważałam, że jej na głowę się rzuciło – to Wanda.
- W przyszłym roku też już tam nie pójdę – to Maria.
- Lepiej dowiedzmy się zawczasu, jaki kolor kwiatów będzie chciała mieć na swoim pogrzebie – podsumowała Wanda.

Nie znam Janeczki, nie znam Karoliny, Wandy z Marią też nie. Ale podsłuchałem tę rozmowę, zapalając znicze przy zbiorowej mogile ofiar filii obozu KL Auschwitz, który był kiedyś po sąsiedzku. Na Kozielskiej. Tradycji polskiej stało się zadość.

Foto: net



piątek, 1 listopada 2013

szał trzech ciał

Na szyi i plecach czułem jego gorący, przyspieszony oddech. Napierał na mnie od tyłu całym ciężarem swojego dużego, pięknego, opalonego, perfekcyjnie wyrzeźbionego na siłowni ciała. Na ramieniu czułem to cholernie przyjemne drapanie jego trzydniowego zarostu. Czułem jego wspaniały zapach, zabójczą mieszaninę aromatu męskiego ciała i towarzyszącej mu nuty kawy, czekolady, drzewa sandałowego i malin. Używał tego zapachu od lat. Czułem go całego, dokładnie, naprawdę blisko. Moje plecy przyklejone do jego szerokiej klatki piersiowej. Czułem przyspieszone bicie jego serca, czułem bijące od niego ciepło i każdą kolejną kroplę jego potu spadającą na moje plecy i pośladki, spływającą swobodnie i głaszczącą moje ciało. Nasze dłonie splatały się w dzikim szale, nasze ciała ścierały się, niczym w dzikim, namiętnym, plemiennym tańcu. Byliśmy jednością. Posuwał się w przód i w tył, bez żadnego rytmu, a ja wraz z nim, na żywioł, poddając mu się całkowicie.

Ją miałem tuż przed sobą. Jej przepiękne ciało, tak miłe w dotyku. Dziś, teraz, miałem je tylko dla siebie. Ta cudowna, przemiła, brzoskwiniowo-aksamitna skóra, gładka i przepięknie błyszcząca, o zapachu migdałów i mleka kokosowego. Czułem jej delikatny, kobiecy zapach, drażnił moje nozdrza, najcudowniej, jak to tylko możliwe. Moja twarz ukryta w jej długich, wyjątkowo bujnych, kasztanowych włosach. Jej głowa lekko odchylona do tyłu, jej ciało wygięte w najdziwniejszych pozach, jej zgrabne dłonie delikatnie ocierały się o moje. Moje ciało przyklejone do jej ciała. Jego ciało przyklejone do mnie. Byłem bezwładny, z szeroko rozstawionymi nogami moje ruchy były ograniczone, ale poddawałem się temu bezwiednie. Prawdziwy szał. Szatański galop. Byliśmy w jakimś dziwnym amoku. Ale to uwielbialiśmy. Nasze głośne, przyspieszone oddechy mógł usłyszeć każdy. Te postękiwania, bezwiedne okrzyki. Znaliśmy się od lat. Tworzyliśmy cudowne, doskonale ze sobą zgrane trio. Czasem robiliśmy to w czwórkę, piątkę lub szóstkę. Z innymi kobietami lub mężczyznami. Lubiliśmy się wspólnie zabawiać, czasem w większym gronie. W każdej wolnej chwili. Jak teraz. Biorąc na plaży udział w konkursie przeciągania liny.

czwartek, 31 października 2013

sex and the city

Policja zapukała do drzwi w środku zimowej nocy. Ksiądz Artur był zaskoczony, w pośpiechu założył majtki i zapinał spodnie. Drżącą dłonią przetarł zaparowaną szybę, by dyskretnie zerknąć, kto śmie go nachodzić. Dwóch mundurowych stało, i świecąc latarką próbowali zajrzeć przez okno do środka. W pierwszej chwili ksiądz pomyślał, by udawać, że go tutaj nie ma, ale pomysł szybko okazał się głupi. Zadrżały mu ręce, drżały również nogi. Spodziewałby się wszystkiego, ale nie policji. Co oni tutaj robią? I to o tej porze.- Otwierać. Policja! – i po chwili znowu rozległo się pukanie. A właściwie łomot.Ksiądz Artur drżał jak osika i z każdą sekundą był bardziej nerwowy. Był też nieco pijany, a w zakamarkach miał schowany zapas marihuany. Potworny łomot do drzwi nie pozwolił mu się skupić i gdy po raz wtóry rozległo się stukanie, uchylił nieco drzwi i zapytał grzecznie:
- Proszę?
- Aspirant Woźniak. Dobry wieczór. Prawo jazdy i polisę do kontroli proszę.
- Chwileczkę. Podaję – i sięgnął do schowka, upychając dyskretnie woreczek z ziołami.
- Co ksiądz tutaj robi?
- Ja, yyyyy, medytuję.
- Na leśnym parkingu?
- Bo ja lubię ciszę.

Gdy aspirant Woźniak zadawał pytania, drugi przyświecając zaglądał do środka i na bocznym siedzeniu ujrzał ministranta. W czapce i szaliku, bez majtek i spodni. Dał znak Woźniakowi, a ten gestem zaprosił Artura do suki. Gdy ministrant się ubrał to podszedł ten drugi i poprosił grzecznie o jakiś dokument. Młody wystraszony podał mu swój dowód i już miał wysiadać, a policjant mówi:
- Spokojnie, ksiądz wróci. I puścił mu oczko.

Gdy go przesłuchali, to go wypuścili. Wystawiając wcześniej przy okazji mandat. Ksiądz Artur zapłacił i już miał odjechać, lecz chciał zbyt gwałtownie i wjechał do zaspy. Próbował do przodu, próbował do tyłu, lecz to nic nie dało. Bo napęd miał słaby i letnie opony w swojej Hondzie City.

środa, 30 października 2013

podstarzały lovelas

Podstarzałemu lovelasowi tę ksywę nadali koledzy z pracy już kilka lat temu. Ale akurat ja wypowiedziałem to na głos ostatnio, gdy ten akurat niespodziewanie stanął sobie za mną. I kurczę wtopiłem. No co za ku*wa obyczaje, żeby się tak ludziom za plecami skradać. Musimy ze sobą współpracować, bo nie mamy wyjścia, choć od dawna się nie lubimy. Właściwie on pierwszy przestał mnie lubić po tym, jak obnażyłem jego kłamstwa i intrygi, którymi psuł atmosferę między chłopakami. Tak to jest, jak ktoś lubi grać pierwsze skrzypce, lecz ma słaby warsztat. Albo mały smyczek. I to był początek niesnasek między nami, lecz już udajemy, że jest całkiem spoko. To znaczy on udaje, bo dla mnie to była zabawa z gimnazjum i nie warta tego, co się wtedy działo. Trochę mnie to śmieszyło, lecz bardziej wkur*iało. On miał o coś żal i na mnie się obraził, a ja to miałem w dupie i to go bolało. Knuł intrygi dalej i krew go zalewała, że za każdym razem na tym go łapałem.

Podstarzały lovelas ma pięćdziesiąt lat z okładem. Dość dużym okładem. Właściwie dobiega sześćdziesiątki. I nie chodzi wcale o to, że nie mam szacunku do ludzi w tym wieku. Bo mam, bo tak mnie wychowała mama. Ciut od niego starsza. Ale to jest babka z klasą. A no właśnie. Klasa. To to coś, czego mu brakuje, by starzeć się z godnością. Bo nic bardziej nie odziera człowieka w tym wieku z ostatków godności, niż chociażby przebieranie się za nastolatka. A on to bardzo lubi. I wygląda śmiesznie. Spalony na solarium, przebrany za skejta, przechadza się po firmie chybotliwym krokiem, w stylu Johna Wayne’a, w przebraniu Liroya, często mieląc w ustach wykałaczkę. Jak dziś. Gdy wychodząc z pracy nieco po szesnastej, żując wykałaczkę, wsiadł do samochodu i od razu założył ciemne okulary. Czasem to się dziwię, że ten chłop tym autem się nie rozpier*oli. Bo i słońca nie ma i po zmianie czasu już o tej godzinie jest lekka szarówka. No, ale ja to jestem zwykły, więc pewnie się nie znam, co i jak się nosi, no i nie mam stajla.

W zasadzie przyznać muszę, że od dawna jednak trochę mu zazdroszczę tego dobrego samopoczucia i braku kompleksów. Bo ja to chyba za bardzo wszystkim się przejmuję. A on niekoniecznie. Ilekroć w naszej firmie pojawi się nowa laska, ten ją obskakuje. Patrzy na nią zawsze powłóczystym wzrokiem, robiąc słodkie minki, strzelając uśmieszki, demonstrując przy tym braki w uzębieniu. Nie popuści żadnej, choć żadna go nie chce. Lecz go to nie rusza i być może kiedyś w końcu mu się uda.

wtorek, 29 października 2013

duch

- Cześć Łajzo.
- Cześć Wieśniaku.
Po wymianie uprzejmości, wymieniliśmy się paroma kuksańcami. Mieszkamy w odległości jednego przystanku autobusowego, a spotykamy się raz na pół roku. Właśnie dziś spotkaliśmy się z bratem siedemdziesiąt kilometrów od naszych domów, w kościele, na pogrzebie wujka Janka. Wujek umarł w sobotę. No cóż. Taka sytuacja.

Smutna to okazja do spotkań z rodziną, ale każdy pretekst dobry, bo miło jest czasem zobaczyć tę mordę. Znaczy mordę brata. Morda brata jest zawsze uśmiechnięta. No i nawet dzisiaj stał i się uśmiechał. Pewnie nieświadomie. Następnym razem, na innym pogrzebie, żeby nasze twarze powyginał grymas, najemy się cytryn.

Na pogrzebie, jak to na pogrzebie. Wszyscy się witali, uprzejmie pozdrawiali. Niektórych nie widziałem całe, długie lata. Uprzejmości te jednak są bardzo pozorne. Bo stojąc nad trumną każdy każdemu przyglądał się podejrzliwie, i pewnie się zastanawiał, czyja teraz kolej. Kiedy powiedziałem, że gdy padnie na mnie, to sobie nie życzę żadnej takiej szopki. Mają mnie skremować i rozsypać prochy. Wtedy wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Zaraz na to wszystko wtrąciła się matka, że jak zwykle pieprzę. Więc ją zapewniłem, że dobrze się czuję, ale bardzo dużo jeżdżę samochodem, więc liczyć się musi, że coś stać się może. A jak mi wyprawi pogrzeb katolicki, to ją będę straszył. Każdej jednej nocy. Będzie niezła jazda.

Niezła jazda zresztą to już kiedyś była, jak mnie straszył dziadek mojej koleżanki. Byliśmy na feriach w małej pipidówie. Było całkiem spoko, do czasu, gdy dziadek zaczął tupać mi nad głową. Dokładnie na strychu. Przechadzał się tam i z powrotem i tak kilka razy. Wszyscy smacznie spali, a ja miałem wachtę, żeby się nie spóźnić na pekaes, który miał nas zabrać rano o czternastej. Nie było by w tej sprawie niczego dziwnego, gdyby nie to, że dziadek dawno temu umarł. Lecz to dopiero był początek, bo dziadek za chwilę zapalił mi lampkę, która miałem tuż za swoimi plecami. Omal nie umarłem i krzyknąłem głośno. Pobudziłem wszystkich. Wszyscy się wkurzyli i nikt nie uwierzył. Do dziś, gdy to wspominam, wszyscy patrzą na mnie, jak na wariata.


poniedziałek, 28 października 2013

krótka pałka Rafałka

Mam krótką pałkę i jestem z niej dumny. A komu się nie podoba, to może mnie cmoknąć. Jestem tak skomplikowany, że sam już czasem nie ogarniam. Zawsze myślałem, że składam się z chromosomu X i chromosomu Y, jak przeciętny facet. A coraz częściej wydaje mi się, że z dwóch chromosomów X, jak każda kobieta, ale pałka w jednym „iksie” jest zdecydowanie krótka. A to powoduje, że chłop ze mnie na schwał, choć czasem, wbrew sobie, zachowuję się jak baba. Bo…

Bo zdarzało mi się nieraz wymigać od sexu, mówiąc, że mam chęć lecz boli mnie głowa.
Bo zdarzało mi się płakać na filmach romantycznych. Prawdę mówiąc, zdarzyło się również, że się popłakałem na bajce dla dzieci. Siedząc na kanapie, z nogami na stole, drapiąc się po jajach, popijając browca.
Bo zdarzało mi się, że bywałem zmienny. I raz chciałem tak, a czasem inaczej. I zmieniałem zdanie w przeciągu sekundy.
Bo zdarzało się również, że byłem ciekawski. Cechę tę właściwie mam po swoim ojcu. Musi wiedzieć wszystko, a my mamy ubaw, przerywamy czasem dyskusję w pół zdania, gdy akurat wchodzi. Lubimy go dręczyć, gdy się dopytuje A co? A kto? A kiedy?
Bo jak mam zły humor, to idę do fryzjera. Jak mam jeszcze gorszy idę na zakupy. Ostatnio kupiłem wkrętarkę i klucze.
Bo zdarza się czasem, że choć ubrań mam w cholerę, to czasami nie mam co na siebie włożyć. I stoję przed szafą i wszystko wywalam. A na koniec wkładam zestaw awaryjny.
Bo zdarza się także, że miewam humorki. I na zwykłe „czemu nie?” odburknę „no bo nieeee!”
Bo czasem suszę głowę o różne drobiazgi.
Bo kupując narty, szukałem niebieskich.
Bo jestem gadatliwy.
Bo bywam nerwowy.
Bo za bardzo się wczuwam w emocje znajomych.

Ale najważniejsze, że to wszystko lubię i jest mi z tym dobrze.

piątek, 25 października 2013

sex on the beach

Wieczór na plaży w Sopocie był wyjątkowo ciepły. Księżyc świecił w pełni, morze szumiało cicho, kojąc delikatnie uszy nielicznych spacerowiczów, powietrze było krystalicznie czyste i przyjemnie świeże a delikatny, cieplutki wiatr okrywał i głaskał delikatnie zakochane pary, których mimo późnej pory, na prawie pustej plaży, było całkiem sporo. Leżących na nagrzanym jeszcze piasku, splecionych w miłosnych uściskach, niewidzących świata poza nimi samymi, szepczących sobie do uszu mnóstwo czułych słówek.

Dla Ani i Marka to był ostatni wieczór nad pięknym, polskim morzem. Postanowili pożegnać się z latem i Bałtykiem właśnie tu, na tej cudownej plaży gdzie przed laty się poznali. Z dala od innych spleceni ze sobą, tworząc jedno, wymieniając pocałunki, czuli się dokładnie tak, jak wtedy. Mimo upływu lat ich uczucie było ciągle świeże, niczym nadmorska bryza, a związek ich równie płomienny, jak tej pierwszej nocy. To tu Ania po raz pierwszy oddała Markowi to, co miała najcenniejsze, przeżywając przy tym największą ekstazę, jakiej mogła doświadczyć w swoim siedemnastoletnim życiu. Dziś, po latach, była tu z tym samym mężczyzną, w którym wtedy tak bardzo się zakochała. Co więcej, po tych wielu wspólnie spędzonych latach  wciąż była w nim szalenie zakochana, o ile nie bardziej. A najpiękniejsze było to, że kochała z wzajemnością. Wspomnienia tamtych dni wróciły do nich tej dzisiejszej nocy, gdy klęczeli naprzeciwko siebie, patrząc sobie głęboko w oczy.

- pfff, pfff – posapywała cicho Ania,
- Yhmm, Yhmm – postękiwał Marek,
- yhmm, yhmmmm – stękała ona,
- ughh, ughhhhh, nie mogę go włożyć – zadyszał się Marek,
- kochanie, próbuj mocniej, nawet czubek nie wszedł,
- ahh, poczekaj moment, nacelować muszę,
- jest jakiś nabrzmiały,
- wiem i trochę ciasno,
- oliwki może użyj,
- nie mamy przy sobie,
- chcę to dzisiaj zrobić, bardzo tego pragnę,
- wiem kochanie moje, zaraz wejdzie cały,
- wierzę w Ciebie skarbie,
- nie ruszaj się, proszę,
- jak ci idzie? wchodzi?
- nie wiem co się stało, jest chyba za ciasna.

I kiedy już zsiniały Ani ręce od trzymania tej butelki, a Marka bolały palce od wciskania korka, wspólnie postanowili, że wrócą tu w przyszłym roku a list w butelce wrzucą u siebie, do Wisły.

wtorek, 22 października 2013

Betty eSz

Betty eSz była idiotką. Nieeee. Betty eSz jest idiotką, bo ciągle jeszcze żyje, mimo, że różni, wredni ludzie dookoła życzą jej jak najgorzej. Średnio wysoka, w miarę szczupła, farbowana blondina jest najlepszym dowodem na to, że idiotką się jest, niezależnie od koloru włosów. Ktokolwiek ją poznał, ten wie.

Betty eSz pracuje w pewnym korpo. W jednym i tym samym od lat, niestrudzenie, na menadżerskim stanowisku średniego szczebla. I podczas, gdy dookoła wszyscy inni menadżerowie już się pozmieniali (niektórzy nawet dwukrotnie), Betty eSz, jak była, tak jest, przynosząc chwałę swojej firmie. Z piętnaście lat już będzie, albo nawet więcej.

Głupota Betty eSz objawiała się na wiele sposobów, począwszy od słowa „faktÓra”, które powtórzyła kilkakrotnie w jednym mailu, gdy ktoś złośliwie wyłączył jej słownik w komputerze, a kończąc na różnych, publicznych wystąpieniach, gdy Betty eSz pragnęła z ochotą podzielić się swoim geniuszem z widownią. A wychodziło różnie, najczęściej idiotycznie, z czego nic nie robiła sobie Betty eSz. Bo inni to się śmiali, do rozpuku. Wtedy również, gdy na pewnym spotkaniu udzielała lekcji z podstaw ekonomii, kiedy kilka dni wcześniej gruchnęła wieść, że Regio Betty zrobiła dla firmy zajebistego deala na zerowej marży.

Betty stanęła na środku, przy białej tablicy i narysowała duże „X”. – To są nasze obroty – powiedziała. Za chwilę narysowała duże „Y” – to są nasze koszty – tłumaczyła dalej. Jeżeli od X odejmiemy Y, to wyjdzie nam Z, który jest naszym zyskiem, i musi być większy od zera, żeby nasza organizacja mogła sprawnie funkcjonować. Wprost genialne i w swym geniuszu proste. Eureka! Dodałbym jedynie, że działając na zerowej marży niesprawnie funkcjonować raczej by nie mogła.– Ależ Beatko. Przecież nikt z nas, jak tu siedzimy (tu zacząłem wodzić dłonią po audytorium), z koleżanek i kolegów nie jest idiotą, by sprzedawać coś na zerowej marży – podsumowałem. I sala gruchnęła gromkim śmiechem. Bo powaga sytuacji i napięcie, jakie zbudowała Betty, wzięły szybko w łeb i nikt jej już nie słuchał, wymuszając zrobienie ludziom przerwy.

Betty eSz aspirowała. Do wyższego stołka i do wyższych sfer. A jakże. W końcu byle kim nie była. Była kimś. Idiotką. I bycie tą idiotką pieczołowicie pielęgnowała. Starała się wysławiać ładnie, budując pełne zdania i akcentując końcówki. Yhm, yhm, rozumiĘ – to często powtarzała. Ja chcEM – umiała też wyrażać jasno swe żądania. Znała się na konkurencji, bo ta w jej opinii „dubbingowała” ceny, choć w opinii innych zdubbingować można było Kermita lub Piggy. Lubiła też adoptować nieswoje pomysły, „adoptowała” też do potrzeb swoje nowe biuro. Dla Betty eSz, która nie widziała różnicy między mobbingiem a mopingiem, różnica między adopcją a adaptacją były już zupełnie bez znaczenia.

Styl ubierania się Betty był pretensjonalny. Ze swą dobrą pensją pozwolić sobie mogła na bardzo drogie ciuchy. Choć i tak w nich wyglądała, jak tania lafirynda. Lubiła sukienki i małe torebeczki i pewnego razu przyszła tak do pracy, nie mieszcząc się w drzwiach ze swym kapeluszem. – Co Betty? Byłaś na koktajlu[1]? – zapytałem. A ona mi na to: - Nie, ale też mam smaka na małego shake'a.

[1] rodzaj przyjęcia

poniedziałek, 21 października 2013

robienie jaj z pogrzebu

Wujek Ryśka wylądował w wariatkowie. I umarł. Zadzwonili do Ryśka z tego psychiatryka nad ranem. Powiadomili go o śmierci wujka i o dalszych procedurach. Sekcja zwłok i prokurator. Jednym słowem, dramat. A potem już było tylko śmiesznie.

Organizowanie pogrzebu było mu nie na rękę. Ale jako jedyna rodzina, jedynego wujka, musiał się tym zająć. I nie było bata. Po załatwieniu formalności i po sekcji, Rysiek dostał zwłoki. On zawsze lubił coś dostawać całkowicie darmo. Ale nie tym razem. Więc udał się do zakładu pogrzebowego, by zorganizować pogrzeb. Rysiek nigdy nie śmierdział kasą, żył z tego, co mu dali inni. Więc wybrał taki zakład, który sam załatwiał wszystko z ZUS-em i obsługę miał bezgotówkową.

Jako, że z kasą było krucho, zdecydował się skremować wujka. Ta usługa była wprawdzie dodatkowo płatna, ale za to urna okazała się od trumny tańsza. Żeby nie robić obciachu, zanim wujka skremowali, ładnie go umyli i kazali przynieść jakieś ciuchy do przebrania. Na ostatnią drogę. Ze stołu do pieca. I tu kolejny problem. Bo wujek nigdy nie miał garnituru.

Jako, że zawsze byłem pomysłowy, wymyśliłem, że idziemy na zakupy, do lumpeksu. Więc pojechaliśmy z Ryśkiem do pierwszego lepszego, nawet dość ekskluzywnego. Długo grzebaliśmy w tych szmatach, aż w końcu coś znaleźliśmy. Wujek Ryśka był wysoki i chudy a garniak dosyć krótki, lecz szeroki w boczkach. Ale za to ładny. Ciemny, w delikatne prążki. Dokupiliśmy koszulę oraz czarny krawat i kiedy tak staliśmy przy kasie, przypomniało nam się o majtkach. A były tylko takie z supermanem. No głupia sytuacja.

Żeby nikt sobie o nas głupio nie pomyślał, albo, że się w lumpeksach ubieramy, cały czas prowadziliśmy głośny dialog, że będzie w tym dobrze wyglądał, że będzie mu pasowało. Tylko panienka przy kasie patrzyła na nas jakoś dziwnie. Bo kiedy braliśmy te majty z supermanem, Rysiek mnie zapytał: - wziąć mu takie z supermanem? A ja mówię: - Bierz. I tak do spalenia. A, że to akurat było w połowie marca, pewnie sobie laska pomyślała, że będziemy topić Marzannę. Zawieźliśmy ubrania i pojechaliśmy dalej. Zrobić w ch… księdza. Żeby było taniej. Ale o tym innym razem.

niedziela, 20 października 2013

korpo pogrzeb

Byłem w piątek na pogrzebie…. Własnym.

Zapisałem się w korpo do zespołu projektowego, tego, który miał wymyśleć, jak poprawić jakość obsługi, zwiększyć poziom satysfakcji klientów i takie tam inne rzeczy. Pojechałem więc do Warsaw na spotkanie robocze, które o dziwo było konkretne i ok. Do czasu. Przynajmniej dla mnie. Od rana, jadąc w strugach deszczu, miałem jakieś dziwne uczucie niepokoju. I się nie myliłem. Ku*wa.

Zaczęło się niewinnie, było całkiem miło. Nauczony jednak doświadczeniem, by zbyt się nie cieszyć i nie chwalić dnia przed zachodem słońca, wyczekiwałem momentu by się w końcu zwinąć. A mówiąc wprost, normalnie wypier*olić. Ale nie zdążyłem. Bo mnie zaprosili, na miłą rozmowę, na której się dowiedziałem, jaki jestem fajny. Pewnie niejeden na moim miejscu bardzo by się cieszył, bo tak wielu komplementów pod swoim adresem nie usłyszałem już od bardzo dawna. Ba! Nigdy jeszcze nie usłyszałem na swój temat tylu komplementów i to w tak krótkim czasie. Dotarło do mnie wtedy, jaki jestem zajebisty i sam się nie doceniałem. Zresztą takie miłe rzeczy mówi się zazwyczaj na pogrzebach, nad trumną lub urną. Ja miałem okazję posłuchać tej przemowy jeszcze za mojego życia. Choć uczucia miałem bardzo pomieszane. Jak się okazało, obawy miałem słuszne, bo po tych peanach dostałem propozycję, mianowicie „awans”. No co za ku*wa szczęście.

W każdej innej firmie, w innej sytuacji, skakałbym pod sufit i sikał ze szczęścia. Lecz tu zamiast skakać, tylko się posikałem, bo chcą mnie posadzić na gorącym krześle. Chętnie bym odstąpił ten „awans” kolegom, bo ja jestem skromny i ostatnio miewam niską samoocenę. W każdym razie myślę, że w tej naszej grupie, w tym malutkim dziale, są inne osoby, które na ten „awans” bardziej zasługują. Ale nie mam wyjścia, mam za to niewiele czasu, żeby się zastanowić i podjąć decyzję.

W każdym razie może się okazać, że będę tym z kilku nielicznych przypadków, który dostał awans w korpo, starając się w pracy, nie całując przy tym wszystkich wkoło w dupę.

piątek, 18 października 2013

lista zakupoholika

Oodji – 14 dni
Pull&Bear – 30 dni
Zara – 1 miesiąc
Reporter – 14 dni
H&M – 28 dni
Reserved – 30 dni
New Yorker – 7 dni
Leroy Merlin –bezterminowo

Tak powinna wyglądać podstawowa lista zakupoholika. Może też być nieco dłuższa. Albo bardzo długa. Bycie zakupoholikiem jest fajne, podobnie jak bycie czekoladoholikiem lub seksoholikiem, fajniejsze niż bycie nałogowym palaczem i dużo fajniejsze niż bycie alkoholikiem lub ćpunem. Bycie zakupoholikiem może być nieszkodliwe, o ile ma się duże zasoby finansowe, albo dojście do kart kredytowych, zanim te france z banku ich nie zablokują.

Jako, że ja zasoby mam ograniczone, a w kartach kredytowych już dawno porysowałem paski, by mnie nie korciło, mam całkiem długą listę sklepów wraz z terminami zwrotów. W pamięci. Choć za każdym razem tak pro forma pytam, do kiedy mogę zwrócić towar, na wypadek, gdyby nagle zmieniły się zasady. Bo nic mi tak nie poprawia humoru, jak udane zakupy. Albo wizyta u fryzjera. Jestem pod tym względem gorszy niż niejedna baba. Pfff. Więc jak mam zły dzień lub wku*wią mnie w pracy, idę sobie po południu na maleńki shopping. Ponieważ nie lubię szwendać się po sklepach i drażnią mnie tłumy, wpadam do tych już sprawdzonych i za każdym razem wynajduję jakieś całkiem fajne szmaty. No i w dobrych cenach. A, że mam problem wybrać co fajniejsze, to zabieram wszystko, co mi wpadło w oko. Wyrzuty sumienia dają znać przy kasie i wtedy się rodzi ten chytry plan zwrotu. Wyrzuty sumienia zanikają w drodze. Im do domu bliżej, tym są one mniejsze.

Więc być może komuś przyda się ta lista, mi ona niepotrzebna. Bo w międzyczasie jadąc do apteki, wróciłem z nartami, idąc z Lesiem po prezent kupiłem zimową kurtkę. Później jeszcze jedną też tak przy okazji. A idąc po fajki, wróciłem z zegarkiem. I gdy na sam koniec przejrzałem zakupy, stwierdziłem, że wszystko jest mi wręcz niezbędne. Lecz by przeżyć miesiąc i mieć coś na żarcie, zwróciłem zasłony i mój nowy dywan, zakupione w maju. Zupełnie bez żalu, bo mnie wkurzał kolor.

czwartek, 17 października 2013

Alfons

Dla Alfonsa pracowały zawsze najfajniejsze laski. Sława ich sięgała okolicznych miast, a bywało tak, że przekraczała i granice kraju. Alfons miał nosa do dziewczyn. Kilka z nich zrobiło zresztą furorę w Irlandii, parę w Niemczech i po jednej w Amsterdamie, Rzymie i Paryżu. Dziewczyny w swoim fachu były mistrzyniami, każdemu dogodziły, klienci tam walili drzwiami i oknami. Najsłynniejsza jednak była Angelika, zgrabna i powabna ze zwinnym języczkiem i sprawnymi palcami. Każdego klienta, zanim go przyjęła zabawiała zawsze przemiłą rozmową. Oczko w głowie szefa. I to do niej właśnie ustawiały się kolejki.

Alfons sam w sobie był niskiego wzrostu, lecz miał duże ego. I do tego ego dopasował image. Nosił się w koszulach rozpiętych do pępka, pokazując światu owłosioną klatę i złote łańcuchy. Na serdecznym palcu nosił wielki sygnet, który eksponował głaszcząc się po wąsie, doglądając z dumą swego interesu. I do tego jeździł czerwonym mondeo. Budził w okolicy respekt, wszyscy go szanowali. Lecz miał jedną wadę. Nie znosił krytyki. No właściwie dwie. Nie lubił konkurencji. O czym miała wkrótce przekonać się Vanessa.

Vanessa do Łomży przyjechała z Płocka. I zaczęła działać sama, wyłącznie na własną rękę. Jej umiejętności były równie duże, jak umiejętności Angeliki. Choć niektórzy mówili, że o wiele większe. Duży był też biust Vanessy, co mógł widzieć każdy, gdy się nad nim pochylała. W bardzo krótkim czasie odbiła część klientów dziewczynom Alfonsa.

Alfons na początku chciał ją wziąć pod skrzydła. Kusił kasą, zleceniami i dobrą opinią, jaką miały w Łomży jego podopieczne. Vanessa pozostała jednak nieugięta, była niezależna, no i w fachu świetna. Zarabiała krocie i nie miała w planach płacić komuś za nic zwykłego haraczu. Wkrótce zaczęła dostawać dziwne anonimy, głuche telefony, listy z pogróżkami. Nie zważając na nic przyjmowała dalej w swoim saloniku. Przynajmniej do czasu, gdy ktoś jej podrzucił koktajl Mołotowa. I pewnie skończyłaby się ta bitwa zwycięstwem Alfonsa, gdyby nie przypadek. Klient Angeliki nabawił się żółtaczki, gdy ta przez przypadek zacięła go brzytwą.

W bardzo krótkim czasie interes podupadł. Dziewczyny się pozwalniały, zniknął także Alfons. Alfons Grzywko z Łomży. Mistrz fryzjerski. Z trzydziestoletnim stażem.

środa, 16 października 2013

okup i trup w piwnicy

część I tutaj... click

część II tutaj... click

część III tutaj... click

Przez kolejne dwa miesiące Grizelda z Gracjelą prawie nie wychodziły z domu. Siedziały w nim przerażone, wymykając się o zmroku, unikając wścibskich oczu najbliższych sąsiadów. Wciąż miały wrażenie, że wszyscy dookoła podejrzliwie na nie patrzą. Jakby wiedzieli, kto uprawiał pole. Zresztą po tej całej akcji z marihuaną, każdy na każdego jakoś dziwnie zerkał. Każdy chciał zapomnieć, ale im nie pozwalało na to policyjne śledztwo.

Gdy sprawa już nieco przyschła, wybrały się w końcu na spacer, do lasu, choć  Grizeldzie ten las wciąż źle się kojarzył. Ani na chwilę nie ustawały w rozmyślaniach, jak przegonić pecha i w końcu los odmienić. Ich sposoby na zarobek były kiepskie albo jeszcze gorsze. No i czasochłonne. Oraz nielegalne. I gdy tak spacerowały wymyślając kolejny sposób, okazja trafiła się sama. Miała jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, krótkie czarne włosy i brązowe oczy. Bardzo wystraszone. Chłopak był przystojny, choć skromnie odziany, spacerował po lesie z zadartą do góry głową, jakby szukał czegoś na najwyższych drzewach. Grizelda z Gracjelą spojrzały na siebie i nie zastanawiając się ani chwili, doskoczyły do chłopaka, kneblując mu usta i narzucając na głowę starą reklamówkę. A gdy się ściemniło zawlokły go siłą do swojej piwnicy.

Pomysł był prościutki. Gorzej z wykonaniem. A chodziło o to, by wyłudzić okup.

Przez tydzień zastanawiały się jak dokończyć akcję. Oglądały filmy i czytały prasę, przeanalizowały nawet ostatnie porwania. I postanowiły w końcu napisać anonim. Zażądały w nim po prostu ponad sto tysięcy. By się nie rozdrabniać i w końcu dorobić. A gdy miały już mozolnie wyklejony liścik, uświadomiły sobie, że nie wiedzą nawet, gdzie go, do cholery, wysłać. I kiedy zeszły do piwnicy, rozwiązały chłopca, ściągnęły mu z głowy starą reklamówkę, to ten je poprosił, żeby go zabiły. Bo się okazało, że po stracie pracy, rzuciła go dziewczyna, a on spacerował i chciał się powiesić, bo do domu dziecka wrócić nie zamierzał. Tego już było Grizeldzie i Gracjeli za dużo. Zrobiło się nerwowo. Związały więc go znowu i zakneblowały. Wściekły się cholernie, no bo miały problem, a gdy po tygodniu poszły do piwnicy, problem był znów większy. Bo go nie karmiły no i miały trupa.

face it



wtorek, 15 października 2013

cmoknij budowlańca w c....

Wymyślaliśmy dziś z Lesiem promocje. Zapisaliśmy się wspólnie do zespołu projektowego. To takie wymysły w korpo, żeby ruszyć w nowym sezonie z nowymi akcjami. Wprawdzie zawsze wolałem śpiewać i tańczyć w zespole ludowym, ale, że jestem za stary, to taki zespół też się nada. A, że my w wymyślaniu różnych akcji promocyjnych jesteśmy doskonali, to nam szybko poszło.

My w ogóle stanowimy niezły team. Na przykład kupując prezenty dla jego żony z okazji rocznicy ślubu. Jak ostatnio. Lesiu miał kasę, a ja pomysły. Poszliśmy więc na shopping poszastać jego forsą. Jako, że rocznica była dopiero piąta, omijaliśmy regały z miotłami i mopami. Obojętnie przeszliśmy też koło filcowych kapci. Bieliznę też już kiedyś kupowaliśmy. I to bardzo ładną. Akurat była na wyprzedaży. Ale jako, że ma się ten łeb na karku, to zwinąłem metkę z droższego modelu. Długo trzeba było Lesia przekonywać, by dał prezent żonie z niby przypadkiem zostawioną ceną. Gdy dał się namówić, efekt był murowany. W dzień po rocznicy ślubu wszedł Lesiu do pracy radośnie pogwizdując.

Tym razem znaleźliśmy dla odmiany przepiękną torebkę. Obsługiwała nas bardzo miła i ładna ekspedientka. I kiedy Lesiu za nią płacił, zadzwoniła żona. One do cholery mają chyba jakiś radar. A w tle muzyczka i miła pani mówi: - dwieście pięćdziesiąt złotych poproszę. No nie do wytłumaczenia. Nie pomogło wyjaśnienie, że jest ze mną, w sklepie.

No, ale nic. Jako ten zgrany team, wzięliśmy się za promocje. Nasze korpo to jest korpo budowlane, więc po krótkiej chwili mieliśmy już całą listę. Dosyć długą. Po zastanowieniu się i wykreśleniu z niej tych, które mogłyby przynieść jakiś efekt, tych, które byłyby za drogie i tych, które byłyby zbyt innowacyjne zostały nam dwie. Jedną wymyślił zresztą Lesiu. A mianowicie wynajmowanie Chińczyków. Z założenia pomysł prosty, ograniczał się do przyczep campingowych i do kosztów ryżu. Do każdej płyty gipsowo-kartonowej Chińczyk gratis, do palety tynku od czterech do pięciu. I tak na początek nowego sezonu. Na początek boomu w branży budowlanej. Gdy po raz dziesiąty analizowaliśmy pomysł, to nam wyszło na to, że może być problem z urzędem od imigrantów. Więc został nam tylko ten z całowaniem budowlańców w czółko. Bo jednym z haseł naszego zespołu było poprawienie relacji w przypadku reklamacji, opieka nad klientem i zwiększenie satysfakcji. I by było tanio. Więc od nowego roku, każdego, kto przyjdzie do nas z reklamacją, przytulimy, pogłaszczemy i cmokniemy w czółko, mówiąc: - no strasznie nam przykro.

bring it