wtorek, 24 grudnia 2013

radość Świąt Bożego Narodzenia

Jego matka: stara ku*wa, która pewnie do dziś nie wie, kto jej zrobił te przygłupie dzieci.
Jej matka: pie*dolona hrabianka, której wje*ał ktoś kij w dupę i chodzi wiecznie sztywna i skwaszona, bo ten ją uwiera.
On: zwykłe zero, śmieciarz, który bez niej byłby nikim. A matka ją przed nim ostrzegała.
Ona: zwykła dziwka. Choć właściwie jak na dziwkę, to za brzydka i gdyby nie on, to żaden inny głupek by jej nie wydymał. Choć on i tak musi walnąć ze dwa browce i kolejne trzy po wszystkim.
Barszcz: w całej tej sytuacji jest najmniej ważny, bo wraz z całym garem został wyje*any.

Wigilia bez barszczu jest jakaś taka nieprawdziwa, ale liczy się miła rodzinna atmosfera. I taka być może zagości w końcu u sąsiadów, którzy kłócili się dziś od samego rana.

Wesołych Świąt Kochani….

niedziela, 22 grudnia 2013

o niegrzecznym chłopcu i pejczyku mamusi

- Byłeś dziś niegrzecznym chłopcem!!!! Mamusia jest z Ciebie bardzo, baaardzo niezadowolona!!!!
Usłyszałem to akurat przypadkiem, za drzwiami sąsiadów, gdy późną nocą wchodziłem do domu. Usłyszałem też przeciągły świst rozcinanego powietrza i ciche pojękiwania. Znałem ten dźwięk z dzieciństwa, pamiętam, kiedy tata zlał mnie skórzanym pasem za to, że mojemu bratu rozwalili głowę. Deską. Przy rozbiórce starego domu. To znaczy dostałem za to, że go nie pilnowałem, a on miał dostać, jak mu ściągną te szwy ze łba…... Od tego czasu minęły już dwadzieścia cztery lata i do dziś nie dostał lania, ale we mnie wspomnienia świszczącego w powietrzu, skórzanego pasa, są do teraz ciągle żywe.

Zdziwiło mnie również to, bo nie wiedziałem, że sąsiedzi mają dzieci. Ilekroć spotykałem ich na klatce schodowej, byli sami. Zresztą mieszkaliśmy w tej kamienicy od dziesięciu lat z kawałkiem. Na pewno coś bym wiedział. Mieliśmy wspólną klatkę schodową, ale oni mieszkali w zachodnim skrzydle, a ja w południowym. Siedząc na kanapie, przed telewizorem, kątem oka mogłem zaglądać w ich okna. Nigdy nie byłem wścibski, ale pamiętam ten wieczór, kiedy zerknąłem przypadkiem i widziałem, jak sąsiad biegał po mieszkaniu w masce przeciwgazowej. Nie dawało mi to spokoju i kiedyś nawet dyskretnie go o to zagadnąłem.
- A wie pan, taka sytuacja. Termity w domu miałem, ale już po wszystkim, bo wykończyłem te skurczybyki. Gazem.
No tak. Mieliśmy w sumie poddaszowe mieszkania i w całej tej drewnianej konstrukcji mogły się zagnieździć jakieś różne świństwa. Na wszelki wypadek, kiedy przyszedłem do domu, z małą latareczką w ręce i szkłem powiększającym, przeszukałem dokładnie, centymetr po centymetrze, każdą jedną belkę w poszukiwaniu termitów. Do czwartej nad ranem.

Ale dzisiaj coś nie dawało mi spokoju. Wymknąłem się po cichu z mieszkania i w samych skarpetkach, na paluszkach, zacząłem się skradać wprost pod drzwi sąsiadów. Jako, że noc była późna i hałas ulicy już nieco ustał, słyszałem dość wyraźnie to, co działo się za drzwiami. Słyszałem tylko ciche błaganie o litość i bezlitośnie wymierzane klapsy.
- Zamknij mordę śmieciu. Liż mamusi buty.
O Jjjjjezusie. No takiego zezwierzęcenia się nie spodziewałem. Cóż to za wyrodna matka, która w ten sposób traktuje swoje dzieci.
- Na kolana łajzo. Mamusia nauczy Cię posłuszeństwa – i znów świst pasa w powietrzu, wymieszany z płaczem. Przeczucie mnie nie myliło. Te termity też trochę nie dawały mi spokoju. Jakoś nigdy nie słyszałem, żeby termity żyły sobie w Polsce, w drewnianej konstrukcji dachu kamienicy na Wolskiej, hmm. Pobiegłem do domu i zadzwoniłem na policję.

Obserwowałem całą tę akcję, z ukrycia, za rogiem. I widziałem tylko wychodzących, roześmianych od ucha do ucha policjantów. Możecie się śmiać, ile chcecie, ale ja sąsiadom będę przyglądał się dalej, bo co, jak co, ale na krzywdę bezbronnych dzieci nigdy nie pozostanę obojętny.

sobota, 21 grudnia 2013

by ch*j bombki strzelił

Przedświąteczna atmosfera w pełni. Wszyscy jacyś poirytowani, nerwowi, wszędzie słychać kłótnie. Ludzie są wobec siebie coraz bardziej nieuprzejmi po to, by za chwilę przekazywać sobie świąteczne życzenia.

Jeżeli zastanawialiście się kiedyś, czy jest jakiś sposób na to, by nie dostawać tych głupich wierszyków, to oznajmiam: jest. Po rozesłaniu takich oto, jak te poniżej, już nigdy nie dostałem żadnego wierszyka. Innych życzeń, pisanych prawdziwie, od serca zresztą też nie :-) No ok. Dostałem. Ale wolałem nie czytać ;-) 


Wielkimi krokami zbliżają się Święta, 
więc niech o najbliższych każdy z Was pamięta. 
Ja również tradycji chciałbym czynić zadość, 
parę słówek skrobnąć, by Wam sprawić radość. 
Z nadzieją na szansę wszystkich ich spełnienia, 
przesyłam prawdziwie świąteczne życzenia.

By ch*j bombki strzelił, łącznie ze świętami, 
byście się otruli kapustą z grzybami, 
oby ości z karpia w gardłach Wam stanęły, 
by Wasze bebechy mocne gazy wzdęły. 
Żebyście z obżarstwa skrętu kich dostali, 
żebyście po maku całą nockę srali.

By święty Mikołaj wraz z reniferami, 
roz*ebał się na dachu swoimi sankami, 
żeby renifery, tak, jak zwykła świnia, 
zrobiły Wam wielką kupę do komina, 
by Dzieciątko taszcząc worek z prezentami, 
zahaczyło o słup swoimi skrzydłami.

A poza tym niech w Sylwestra 
przechu*owo gra orkiestra, 
byście ciepłą wódą mordy swe zalali, 
przed północą wszyscy pod stół powpadali. 
Oby panowało dziadostwo i nuda, 
Tego wszystkim szczerze życzy Rafał …da.

piątek, 20 grudnia 2013

karpia diem

Stary Huciuk mieszkał z rodziną w mieszkaniu socjalnym bez wygód. Jedną izbę zajmował z żoną i trzema córkami, w drugiej zaś mieszkali jego trzej synowie. Najstarszy z nich był Rysiek. Rysiek lat miał prawie siedemnaście i bogatą kartotekę. Zresztą cała rodzina Huciuków była pod stałą obserwacją. Interesowała się nimi miejscowa policja, a jeszcze bardziej opieka społeczna. Zwłaszcza teraz, przed świętami Bożego Narodzenia.

O Huciukach można było powiedzieć wiele, ale ani jednego złego słowa na temat ich przywiązania do polskiej tradycji. Święta zawsze były u nich na bogato. Także i w tym roku, mimo, że opieka przestała im wypłacać zasiłek na Ryśka. Huciukowa w Wigilię, od samego rana, wypiekała ciasta z mąki, którą ktoś jej przyniósł prosto z Caritasu, w rogu skrzyła się choinka ścięta w nocy z największego skweru przy Urzędzie Miasta, połyskująca setką lampek, które córki Huciuków ukradły w świetlicy, podłączając później do nich prąd na lewo. Atmosfera u nich w domu była już iście świąteczna, no i tuż przed Wigilią stary Huciuk kazał zaje*ać Ryśkowi karpia.

Stanisław Karp miał 57 lat i zginął tragicznie.

carp's diem

Old Huciuk has been living with his family in a social housing, with any conveniences. His three daughters lived in one chamber, and he shared the other one with his wife and three sons. Rysiek was the oldest of them. He was nearly seventeen years old, and had  really big, fat record in a local police station. Anyway, the whole Huciuk’s family was under constant observation of police and the social welfare. Especially now, before Christmas.

You might say a lot about Huciuk’s, but not a single, bad word about their attachment to polish tradition. Christmas has always been a festivity, like this year and in spite of them having no money from social welfare. The day before Christmas*, Huciuk’s mother has been baking cakes, using flour, given by someone from Caritas, there was a Christmas tree, standing in the corner, resected in the middle night, at the biggest square, near to City Hall, glittering thousands of lights, stolen from school by Huciuk’s daughters, fed with the power connected illegally. Atmosphere was quite Christmassy, and then old Huciuk ordered Rysiek to kill the carp**.

Stanislaw Carp was 57 years old and he died tragically.

*Christmas starts a day before, in Poland. The most important in it is a festive supper on 24th of December.
** Carp is an oily fish, served traditionally on a supper, the day before Christmas.

niedziela, 15 grudnia 2013

chu*owy bohater i kanapka z pleśnią

To niewiarygodne, żeby u zbiegu trzech okropnych ulic, przy tak brzydkim rondzie, noszącym tak chu*owe imię, niby ogromnego bohatera, dla którego niby wielkiego bohaterstwa tak małe rondo wydaje się być kpiną, choć nawet jak na kpinę, to wciąż jest zbyt małe, była sobie stacja benzynowa z niezwykle uprzejmą obsługą, jak nie z tego kraju. Nikt tak, jak moje ukochane panie ze stacji Orlenu nie poprawia mi nastroju. Dlatego jeżdżę tam raz na jakiś czas po browce lub za każdym razem, gdy mi braknie fajek, zamiast zejść do sklepu u siebie, na dole. Ale zawziąłem się i ogłosiłem bojkot. I nic już tam nie kupię, choćbym z głodu zdychał. Zresztą nie kupię też kanapek, na innej chu*owej stacji, której nazwy z grzeczności nie wymienię. No i może trochę z obawy przed sądem.

Bo nikt mi nigdy więcej nie będzie wciskał kitu o nowych procedurach i że weszła taka, która nakazuje podawać klientom kanapki na ciepło, bo prawdopodobnie są dużo smaczniejsze. Bo ja do ku*wy nędzy najlepiej chyba wiem, co najbardziej mi smakuje. A jeśli lubiłbym ser pleśniowy na ciepło, to lubiłbym też ciepłą, psią kupę, z pierwszego lepszego trawnika, w pierwszym lepszym parku. A nie lubię. Uwielbiam za to chrupiące kanapki, ale z chłodnym serem i surowymi warzywami. Ale oni wiedzą lepiej. A przynajmniej tak im się wydaje. Więc mają na to procedurę. A ja mam to w dupie. Więc zrobiłem jatkę, choć na codzień jestem oazą spokoju. Pie*dolonym kwiatem lotosu na tafli je*anego jeziora. Przynajmniej do chwili, aż ktoś nie wyskoczy z jakąś procedurą.

Jak te idiotki z marketu, ze stoiska z rybami, które jest po sąsiedzku, tuż obok piekarni. Czekałem chyba z dziesięć minut, aż ktoś się pojawi i poda mi ciastka. I gdy miałem dość, poszedłem na ryby i poprosiłem taką, z pyska nieco tępą, żeby zadzwoniła do POK-u i zwyczajnie poprosiła kogoś do obsługi. A ta mi na to odpowiada, że nie zna procedury. No krew mnie chciała zalać i przyrzekłem sobie, że jak jeszcze raz usłyszę o procedurze, to ją zwinę w rulon i wcisnę do gardła albo prosto w dupę, narażając przy tym kogoś na cierpienia.

sobota, 14 grudnia 2013

accidental fucking set

Stał sobie przy kasie taki wylansowany, przystojny, pięknie opalony, z ładnie ostrzyżonymi włosami, ubrany w najmodniejsze ciuchy. Jego nonszalancka poza świadczyła o dużej pewności siebie. Dość wysoki, dlatego też na innych patrzył trochę z góry, z nieco ironicznym uśmieszkiem na ustach, podkreślającym jego i tak wysokie ego.

I zaraz za nim stanąłem ja, trochę zmarnowany, rozczochrany, blady jak ściana i w dresie w którym akurat tego dnia wyskoczyłem do bistro na szybki obiadek. Ale za to z równie nonszalanckim wyrazem twarzy rzucając na taśmę gumy do żucia, prezerwatywy i mokre chusteczki. Spojrzał na mój zupełnie przypadkowy zestaw, a później znacząco na mnie i znów się uśmiechnął, puszczając mi oczko. A ja drugą ręką dorzuciłem jeszcze wazelinę, którą akurat kupiłem do wypastowania moich skórzanych spodni. I też spojrzałem znacząco, szczerząc się do niego. A co.

I wtedy zgłupiał, nawet spod opalenizny widać było pąs na jego twarzy. Kurczowo trzymał koszyczek przy sobie i bał się odłożyć, bo musiałby się schylić. A-ha. I kto śmieje się ostatni?

piątek, 13 grudnia 2013

13-letni brat Malika, co przyniósł nam pecha

W zasadzie przypomniało mi się, że Miriam wcale nie był lepszy. Ale rzeczywiście, o tej parapetówie u Malika już dawno zapomniałem. Kupił to mieszkanie jakieś dziesięć lat temu. Małe, przytulne, elegancko urządzone. Miał tam zamieszkać z żoną, gdyby ta, następnego dnia po weselu nie wniosła o rozwód. No, ale cóż. Malikowi było po tym zdarzeniu już wszystko jedno i zrobił parapetówę, nie przed, ale tuż po wyremontowaniu i urządzeniu mieszkania. A błąd. No chyba, żeby nie zaprosił Miriama. Gdyby tylko wiedział, co się wtedy stanie. A, że nie wiedział, bo nie miał takich zdolności, to go zaprosił.

Byliśmy w komplecie, znaczy Malik jako gospodarz, Gołąb, Isiu, Miriam, ja no i Mireczek. Aha. No i był też trzynastoletni brat Malika, bo jego stara wyjechała i nie miał się gdzie podziać. Mnie ten młody od początku wku*wiał. Innych zresztą także. Więc, żeby mieć go z bańki, Malik dał mu browca, wsypując do niego przy okazji prochy. No i młody padł. Leżał sobie w kącie, a my tylko sprawdzaliśmy, czy koleś oddycha. Gdy Malik schlał się jak świnia i zaległ na podłodze, pijany w sztok Miriam poszedł by się wylać. Lecz w połowie drogi, poczuł, że nie wytrzyma, rozpiął spodnie i odlał się Malikowi wprost na świeżo pomalowaną ścianę. Pecha miał jedynie, bo na wysokości kolan, w ścianie było gniazdko, co Miriam dotkliwie poczuł, gdy do niego nalał. Coś huknęło, coś strzeliło i Miriam w sekundzie pojechał po ścianie.

- Nie spinaj tak pośladów. Nikt ci nic nie zrobi –zażartował Gołąb, gdy ten powoli się po niej zsuwał.
Mireczek w tym samym momencie zauważył ogień, w skrzynce bezpieczników.
- Pali się chłopaki – krzyknął przerażony.
- Dzwoń po straż pożarną – syknął do mnie Isiu.
- Yhm, jasne. Tylko jaki tu jest adres?

No tak. Malik prowadził nas przez telefon. Za światłami w lewo, później pierwsza w prawo, trzecia w lewo, później kiosk, a za nim sklepik, za sklepikiem w lewo, koło budki prosto i jak byliśmy przy zielonym bloku, to się okazało, że jednak za daleko. A poza tym, mieliśmy odurzonego jakimś świństwem nastolatka. No gorzej być nie mogło. Mireczek próbował dobudzić Malika, a my w tym czasie upchnęliśmy młodego w schowku pod wersalką. I nim ją domknęliśmy, pod blok już podjeżdżała straż razem z policją, którą zaalarmowali wkurzeni sąsiedzi.

Mieszkanie Malika po wszystkim nadawało się jedynie do ponownego remontu. Ale i tak każdy był szczęśliwy, bo policja nie znalazła tego nastolatka. A z tego to mogły być prawdziwe kłopoty, a tak ocknął się po trzech dniach i do dziś wspomina, że fajna impreza. Tak to jest z tymi trzynastolatkami. Zawsze przynoszą pecha.

czwartek, 12 grudnia 2013

o Monisi, co ciumkać lubiła

Monisia była całkiem ładnym dzieckiem. Uroczą dziewczynką z czarnymi włosami, z wielkimi oczami, czarnymi i okrągłymi, jak ogromne spodki. I prawie wszyscy bardzo ją lubili, bo niektórzy to uważali, że jest pie**olnięta. Pierwsze mówiły tak o niej koleżanki z podstawówki. Prawdopodobnie wszystko przez to, że Monisia chodziła ze smoczkiem w dziobie aż do piątej klasy i ciągle go ciumkała. A wszystko to wina rodziców, którzy od dziecka, żeby Monię uspokoić, wkładali jej do buzi ten przeklęty smoczek. Nikt z nią nie rozmawiał, nikt nie uczył słówek. Dlatego też Monisia na każde pytanie, mówiła agugu, ciumkając ten smoczek z uśmiechem na twarzy.

Zresztą ciumkała, co popadło. To kamienie na boisku, to klamkę w kościele, to znów drążek zmiany biegów, gdy już była starsza i jeździła autem. No taka to już była ta nasza Moniczka, że co w łapy brała, to ciumkała. Tę słabość Moniczki wykorzystywali jej koledzy z klasy, jeszcze przed maturą, wkładając jej w ręce mnóstwo różnych rzeczy. No i mieli ubaw podczas każdej przerwy, dając sobie upust, miło czas spędzając. A korzyść z tego była obopólna, bo oni to lubili, gdy ona im ciumkała, a ona im ciumkała, bo bardzo lubiła.

I trwała by nadal ta cała zabawa, gdyby nie wyjazd Moniki na studia, do Stanów. Wśród kolegów z klasy zapanował smutek, lecz po kilku latach o niej zapomnieli. Nie na długo jednak, bo w przeciągu roku, świat o niej usłyszał, bo się stała słynna, znów dzięki ciumkaniu, gdy pewien prezydent też dał jej potrzymać.

środa, 11 grudnia 2013

co Miriam swym chu*em zwojował

To, że Malik sprowadzał na nas kłopoty, było już w zasadzie normą. I tak wszyscy do tego przywykliśmy, że nikt nie spodziewał się, że gdy będziemy go mieli na oku, to kłopoty sprowadzi na nas ktoś inny. Tym innym okazał się Miriam. No ku*wa. Miriam sprowadził Panasonica. Panasonic miał być naszym kierowcą i nie pić.

Ale od początku. Plan był taki… na początku grudnia, swoim rozwalonym polonezem przyjechał do mnie pijany Mireczek, choć przez telefon zaklinał się, że jest trzeźwy. Ja akurat trzeźwy byłem, więc przesiadłem się za kierownicę i pojechaliśmy po Miriama (Miriam to prawdziwy facet, nasz kumpel, ten sam, który miał taką ksywę, zanim ta prawdziwa pokazała w telewizji ch*ja. Akurat większego, niż nasz Miriam, co było powodem do żartów na długie lata). No i Miriam przyprowadził Panasonica. Panasonic błagał nas, żebyśmy go wzięli ze sobą, bo nie miał za wiele kasy i nudził się jak mops w domu, ze starymi, oglądając brazylijskie seriale. Trochę się zdziwiłem, bo brazylijskie seriale są akurat całkiem niezłe. Ale dobrodusznie się zgodziliśmy. W końcu mieliśmy pojechać na imprezę, niech chłop poszaleje, a przynajmniej będzie nas miał kto odstawić do domów.

Niestety, jak każdy nasz plan, nawet najdoskonalszy i ten wziął w łeb. Zamiast w jakiejś tańcbudzie, wylądowaliśmy w Szczyrku. Właściwie nie wiem, jak to było, pamiętam tylko, że sięgałem po browca do bagażnika i kątem oka widziałem tylko opadającą klapę, a gdy odzyskałem świadomość, to zauważyłem tablicę „Witamy w Szczyrku”. No jasna cholera. Powinienem przywyknąć, że każde nasze spotkania oznaczają jakieś kłopoty. Miałem na to wiele czasu od dnia, gdy poznaliśmy się w szkole średniej. Właściwie czasem zastanawiam się, jakim cudem myśmy przeżyli i zdali maturę.

Wynajęliśmy kwaterkę w Szczyrku i pojechaliśmy na imprezę do Wisły. Wyluzowaliśmy się wszyscy, wyluzował się też Panasonic. I gdy wracaliśmy w środku nocy przez przełęcz salmopolską, zaczął, jeszcze za kierownicą, walić browce. I po każdym kolejnym jechał coraz szybciej. Poprosiłem Miriama, żeby go przystopował. Akurat byliśmy na jedynym poziomym odcinku Salmopolu.
- Panasonic zwolnij – upomniał go Miriam.
- Panasonic, hamuj!!! – powiedział podniesionym głosem Miriam.
- Panasonic, do ku*wy nędzy! Ty nas pozabijasz! –krzyknął.
Gdy wszyscy krzyczeliśmy z przerażenia, Miriam podjął ostatnią próbę.
- Adaś, błagam. Ja mam małe dziecko – prosił łkając Miriam.
I nagle wszyscy przestali krzyczeć, kierując wzrok na niego. No rzeczywiście, jakoś nikt nie kojarzył, by Miriam kiedykolwiek komukolwiek tym faktem się chwalił. Na sekundę zapanowała niezręczna cisza.
- Ty, a skąd Ty masz dziecko? – zapytał Malik.
Miriam nie zdążył mu odpowiedzieć, bo ten zasrany polonez z zasranym Panasoniciem za kierownicą wpadł w poślizg i zaczął się obracać wokół własnej osi, tak gdzieś z dziesięć razy, między jedną dwumetrową, a drugą, trzymetrową zaspą. My z tyłu nie mieliśmy zapiętych pasów, więc lataliśmy po całym aucie, drąc się z przerażenia. I nagle poldek zatrzymał się, wbijając się tyłem w ogromną zaspę. Na domiar złego nie chciał odpalić. Wszyscy w momencie wytrzeźwieli. Miriam chciał Panasonica zabić i zakopać w tej zaspie, ale akurat każda para rąk była nam potrzebna, by wykopać Poldka.

I gdy nam się udało, trzeba go było jedynie trochę przepchnąć, żeby siłą rozpędu, zjeżdżając z przełęczy , spróbować go odpalić. No co za ku*wa pech. Kiedy już zbliżaliśmy się do pochyłego fragmentu drogi i samochód zaczął nabierać prędkości, powskakiwaliśmy do niego w biegu, trzaskając drzwiczkami i mocno kibicowaliśmy temu idiocie, żeby samochód odpalił. Ale nie odpalił, aż do samego dołu. Na dodatek okazało się, że nie ma z nami Malika. Byliśmy tylko my, z powrotem w Wiśle.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

kto kogo z raju wyp....ił?

Łonego czasu szek fonsz do Yjwy:
- serwij tyn apfyl z tygo Bauma a użryj.
Yjwa apfyl serwała, użarła i doła Adamowi. Adam apfyl użar a gryps wyciep. Szoł Pan, nazdepił na gryps i ciulnył. Szczaskoł se żyć łokrutnie. Jargoł się na fynsza i pado:
- Ić fyrt ty pierońsko, dugo, gupio szlango.

niedziela, 8 grudnia 2013

serce nie sługa

Kuba wpadł mi w oko od pierwszego razu. Przystojny, dobrze wychowany, dobrze ubrany i z dobrej rodziny. Jego rodzice kupili mieszkanie w bloku, w którym mieszkałem przez pierwsze dwadzieścia trzy lata swojego życia. Mili, zawsze uśmiechnięci, od razu zaskarbili sobie łaski najbliższych sąsiadów. No i moich rodziców. Takiego Kubę przyjęliby do rodziny z otwartymi rękoma.

Kuba cieszył się od razu wielkim powodzeniem. Zresztą sam go sobie upatrzyłem. I pamiętam to jak dziś, gdy siedzieliśmy na ławce i o czymś rozmawialiśmy, podeszła do nas ta cholerna lafirynda i w bezczelny sposób podrywała Kubę. Znosiłem to cierpliwie, chciałem ją przegonić, ale ona była niestrudzona i wprost okazywała, że na niego leci. Dopiero, gdy zamknąłem ją w piwnicy i postraszyłem bebokami, to się popłakała, dała sobie spokój i poszła do mamy.

Niech wszystkie flądry w okolicy wiedzą, że Kuba jest zajęty i ma go kto kochać. A przynajmniej zajęty był, przez moment, bo mu odpuściłem. Bo serce nie sługa i pewnego razu Zuzia, moja siostrzenica, powiedziała mamie, że się zakochała. No jasny szlag mnie trafił, bo to nie był Kuba, którego dla niej miałem. Zuzia sobie upatrzyła jakiegoś lowelasa z grupy, ze starszaków. No nic. Wujek, jak to wujek, dla jej szczęścia zrobi wszystko i zniszczy to uczucie, bo nie znam kolesia i nic o nim nie wiem. A Kubę sprawdziłem i wiem o nim wiele i wiem co porabiał w swym pięcioletnim życiu.

piątek, 6 grudnia 2013

sexafera z Mikołajem w tle

Iwonka wierzyła w świętego Mikołaja, od pierwszego razu, kiedy go ujrzała w drzwiach swego przedszkola. Czekała na niego, jak co roku, z wielkim utęsknieniem. Koleżanki z grupy śmiały się z Iwonki, że już taka duża ale ciągle wierzy, lecz ona ich nie słuchała bo wiedziała swoje. Mikołaj przychodził do niej każdego   6 grudnia, sadzał ją na kolanach i głaskał po główce, szyjce oraz buzi. Iwonkę przebiegał ten przyjemny dreszczyk. To był dreszcz emocji, bo doskonale wiedziała, że za krótką chwilę dostanie od niego jakiś podarunek. I w zeszłym roku też się nie zawiodła. Wtulała się w jego siwą brodę, a on głaskał ją po włoskach, ciągle przytulając.

Ona też wiedziała, jak z nim postępować. Zawsze miała dla niego ciastka imbirowe oraz szklankę mleka. Mimo, że on był dość gruby, zajadał te ciastka ze smakiem i popijał mlekiem. Z przejedzenia jednak brzuch mu bardzo pęczniał, rozpinał więc pasek i opuszczał spodnie, bo strasznie go gniotły. Iwonka znała go od lat, więc się jakoś bardzo tym nie krępowała. Siadała mu na kolanach, czekając na prezent. I w zeszłym roku, w grudniu, dostała od niego dwie nowe książeczki. Tak się ucieszyła, że klaskała w rączki i podskakiwała na jego kolanach. Skakała i skakała i tak z dziesięć minut.

W tym roku Mikołaj przyszedł do niej nieco wcześniej, bo 6 września. Miał pięćdziesiąt centymetrów i ważył dwa czterysta. Śmiały się z Iwonki koleżanki z grupy, bo na trzecim roku bibliotekoznawstwa o takim przypadku jeszcze nie słyszały.

środa, 4 grudnia 2013

babcia "multipoint"

Zawsze byłem pełen szacunku dla ludzi starszych. Bo tak mnie wychowano. Ale w końcu przyznać się muszę, że niektóre babcie mnie wku*wiają. Dziadkowie zresztą też. To znaczy niektóre babcie są fajne, a niektóre zaś fajne będą dopiero w kostnicy. Jak ta, trykająca mnie dziś koszykiem non stop, gdy stałem w kolejce do kasy. Czekałem cierpliwie, aż zwolni się miejsce na taśmie, położyłem swoje zakupy i czekałem dalej. Lubię zachować bezpieczną odległość między tym, który stoi przede mną i lubię mieć przestrzeń za sobą. Każdy w końcu zdąży, każdego obsłużą i czy ktoś się do mnie przyklei, czy stanie w bezpiecznej odległości, to będzie to trwać tyle samo. Ale nie rozumiała tego ta babcia. Gdy kolejka posunęła się o pół kroku, a taśma ani drgnęła, puknęła mnie tym koszykiem po raz pierwszy, gdy kolejka posunęła się o pół kroku kolejne, zrobiłem pół kroku w przód, ta puknęła mnie po raz drugi. Obróciłem się i zobaczyłem jej wrogie spojrzenie. Wku*wione spojrzenie złośliwej staruchy. W nieśmiertelnych karakułach. Jakaś wewnętrzna siła tylko powstrzymała mnie, by nie udusić jej szalikiem w chwili, gdy puknęłaby mnie po raz trzeci. Bo puknęła… a ja ochotę miałem, by puknąć tę babcię.....

Na szczęście tylko karakuły bywają nieśmiertelne.

Zupełnie inna była babcia „multipoint”. Babcię „multipoint” „poznałem” wczoraj, gdy robiłem zakupy, zwykłe śniadaniowe, do pracy. Zamiast pójść do marketu, poszedłem do pawilonów, w jednym kupowałem świeże pieczywo, w drugim świeżą wędlinę, a w trzecim świeże warzywa. Tuż obok była poczta. I gdy stałem jako piąty, w kolejce na poczcie, żeby nadać polecony, gdy stanęło za mną jeszcze kilka innych osób, stanęła też w kolejce babcia „multipoint”. Na oko miała jakieś osiemdziesiąt lat, elegancko pokręcone i ułożone siwe włosy, pod elegancko ułożonym beretem, okulary w otwartej oprawie, gustowne, perłowe kolczyki. I gdy stanął za nią kolejny gość, babcia „multipoint” z szerokim uśmiechem czerwonych ust z równą, białą protezą zapytała:
- Zajmie mi Pan kolejkę? Wrócę za dwie minutki.
No kto odmówiłby takiej uroczej babci? Gdy poszedłem obok i stanąłem w kolejce po pieczywo, babcia „multipoint” akurat stawała przy kasie, mówiąc:
- Przepraszam, ja tutaj stałam, wyszłam tylko na minutkę.
Gdy wchodziłem do kolejnego sklepu, żeby ustawić się, a jakże, w kolejce po wędlinę, babcia „multipoint” już z niego wychodziła, uśmiechając się do tej, która zajęła jej kolejkę, niosąc też wcześniej kupione warzywa i polecony w ręce…

Od niektórych babć można się wiele nauczyć i wiele takim wybaczyć. Niekoniecznie chcę być dziadkiem, ale być takim „multipoint” koniecznie muszę się nauczyć.

wtorek, 3 grudnia 2013

napad na św. Mikołaja

Chujowo tak stracić robotę przed świętami Bożego Narodzenia. Wprawdzie będę dostawał kasę aż do końca kwietnia, ale musiałem w życie wdrożyć plan na ciężkie czasy. Plan awaryjny wydawał się być prosty i wyglądał tak… Przyjrzeć się wydatkom, pozbyć się tych, które niezbędne nie są, pozostałe zaś obniżyć do absolutnego minimum, by na kosztach życia nieco zaoszczędzić. No i po dokładnej analizie wyszło na to, że internetu zlikwidować nie mogę, bo potrzebny, z cyfrowej telewizji zrezygnować nie mogę, bo będę się nudził na zasiłku, fajek nie rzucę, bo mnie uspokajają, z wyjazdu na narty nie zrezygnuję, bo kupiłem nowe szmaty (no i narty) i polansować się muszę, z karnetu na siłownię nie zrezygnuję, bo muszę dbać o formę, z samochodu nie zrezygnuję, bo jestem wygodny. No ch*j, a nie oszczędności. Trzeba będzie zaoszczędzić na prezentach. Jak w zeszłym roku. A w zeszłym roku wyszło całkiem fajnie….

A wszystko dzięki świętemu Mikołajowi, który tego wieczora naprany spacerował po głównej ulicy miasta. Zataczając się całą szerokością chodnika, popijając wódę z gwinta, niosąc na plecach całkiem spory worek, wymachiwał pięścią, dzwoniąc na zmianę dzwonkiem, który chował w przepastnej kieszeni swych czerwonych spodni i krzyczał na całe gardło coś o małych gnojach i sraniu do komina. Ja tam nie do końca rozumiałem, o co mu chodziło i właściwie przeszedłbym koło niego obojętnie, gdyby nie Malik.

- Ty – powiedział Malik – napier*olony święty Mikołaj.
- No co Ty? – udałem zdziwienie…
- No popatrz. Gość ma nieźle w czubie.
- Każdemu się zdarzy.

I nim się zorientowałem Malik dopadł do wora świętego Mikołaja, a dalej akcja potoczyła się już błyskawicznie. Święty przerzucił wór przez ramię, waląc nim z impetem o ziemię, przerzucając tym samym uczepionego worka Malika, który przelatując w powietrzu pięknym łukiem, cały czas trzymając się go kurczowo, walnął plecami o bruk, wydając z siebie przeciągłe i ciche jęki. Mikołaj stał nad nim ciągle się zataczając, pociągając solidnego łyka z butli, a ja nie zastanawiając się długo, rzuciłem się na niego i wepchnąłem go do najbliższej, ciemnej bramy. W tym czasie podbiegł do nas Malik, i naprawdę nie wiem jak i nie wiem skąd, ale zaczął lać go po łbie drewnianą sztachetą. Ja w tym czasie próbowałem wyrwać worek. No jeszcze nigdy nie widziałem tak walecznego Mikołaja. Właściwie, jak się zastanowić, to w życiu nie widziałem Mikołaja.

W końcu Malik zamachnął się z całej siły, waląc mnie sztachetą w chwili rozmachu, by za chwilę się odwinąć i walnąć świętego w tył głowy. I wtedy w końcu ten padł. Ja właściwie też. Odechciało mi się już tego napadu. Malik w tym czasie przeglądał worek, a w nim same skarby. Telefony, tablety, aparaty i kamery. Nie zastanawiając się długo, wziąłem po jednym telefonie dla bratanicy i siostrzenicy, a dla siebie tablet. Resztę puściłem Malikowi, który w tym czasie ściągał Mikołajowi spodnie.

- Czy Ty zwariowałeś? No okraść to rozumiem, ale jeszcze zerżnąć? Malik spojrzał na mnie, jak na durnia i zaczął się przebierać. No w sumie to logiczne, spacerować z worem w kurtce oraz w jeansach byłoby podejrzane. A tak? Przemknie przez miasto i nikt nawet nie będzie niczego podejrzewał. Pożegnaliśmy się z Malikiem i każdy ruszył w swoją stronę. A rano usłyszałem w radiu informację, o ujęciu złodzieja, który napadł na sklep, przebrany za świętego Mikołaja. O k…

poniedziałek, 2 grudnia 2013

sex telefon, frele i pulok Zeflika

Ten pomysł, jak wiele fajnych pomysłów, narodził się przypadkiem. W piątkowe popołudnie, gdy wybraliśmy się z Ksenią i Halszką na kawę po pracy. To znaczy po ich pracy, bo ja mam wyjebane. Od dziś przez trzy miesiące, każdy dzień w robocie będzie dla mnie piątkiem. No więc poszedłem z dziewczynami i gdzieś po godzinie, od słowa do słowa wpadliśmy na pomysł, jak rozkręcić biznes. Pomysł nieco stary, lecz nam się spodobał i mieliśmy ubaw, jak jasna cholera. A pomysł był prosty. Sex telefon, ino że po ślonsku. Dlo dziołch i dlo synków. Nie wiem, kto wpadł na to, ale że nam humor bardzo dopisywał i mamy fantazję, to postanowiliśmy popuścić jej wodze.

Pierszo do roboty zabroła sie Ksenia, bezpruderyjno hanyska rodem z Rudy Ślonskij, kierom łojce wzieni do Kijowa, kaj mieszkoł jej fater, jak mioła czi lota. Kiej wrócili nazod na Ślonsk, Ksenia mioła lot łozimnoście i boła z niej cołkiem, cołkiem szwarno frela. Godoła po polsku, cudowną polszczyzną, ino z tym pierońskim, ukraińskim akcentem. Jako, że na codziń robiła w tym korpo, to se wymyśliła na szybko pseudonim i od dzisiok boła z nij goronco Gryjta. Halszka boła z Siemców i tyż boła piykno. I kozała se godać, że jest gryfno Truda. Jo żech sie mianowoł szefem interesu, bo boł ze mnie miglanc i nie znom ślonskiego. Lachali my sie z tego, jakby my sie gorzoły łożarli, a nie popijali bonkawy z kremonom. No i Ksenia, od dziś goronco Gryjta, zaczoła….

Dzyń, dzyń.
- Jaaaa, mhmm tu goronco Gryjtaaa, doczkała żech na ciebie. Jak mosz na imie?
- Zeflik.
- Mhmmm, Zefliiik, jaaaa. Byda dzisiok twojom lipstom. Jak chcesz, cobym seblekła kiecke, wciś jedyn.
- ja. Wciskom.
- Mhmmm, jaaaa, gracom sie, seblekom kiecke, mom jeszcze na sobie batki i cycenhalter. Jak chcesz, cobym seblekła cycenhalter wciś dwa.
- ja. No chca.
- Mhmmm, seblekom powoli lajbik, macom moje cycki, chciołbyś je pomymlać, ja? Mhmm, nie mom już cycenhaltra, jak chcesz cobym seblekła batki, wciś czi. Seblekom sie powoli, mhmm, jaaaaa, jes żech już goło, macom swoje cycki, jaaaa, gut. Co chciołbyś ze mnom robić? Jak chcesz dować kusika, wciś cztery. Jak chcesz cobym to jo ci doła dzióbka, wciś pińć. Jaaa, czekoła żech na takiego gryfnego karlusa. Jes żech już coło mokro. Jaaa, mhmm, a jak tam twój mały?
- mały? A poszoł do szkoły. A czemu pytosz?

niedziela, 1 grudnia 2013

trup w stercie lipowych liści

Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem na żywo żadnego trupa. Yyyyy, bez sensu. Trupa nie można zobaczyć na żywo. No, ale tego akurat widziałem. U Ryśka. Rysiek pracował jako nocny stróż w podrzędnej szkole, w podrzędnej dzielnicy podrzędnego miasta. I akurat miał wtedy nocną zmianę, a ja miałem do niego sprawę. Pojechałem więc do tej szkoły, podjechałem samochodem pod same drzwi od tyłu tego posępnego budynku i zadzwoniłem po niego. Widziałem, jak zbiega po schodach zaaferowany.
- Właź szybko. Mamy trupa.
O jasna ku*wa… pomyślałem. Tego mi jeszcze trzeba. W co on mnie znowu wciągnie?! I tak miałem przez niego mnóstwo problemów. Zadawanie się z nim było największym błędem, no, ale moim przeznaczeniem było chyba przyciąganie kłopotów. Jeszcze babcia Irena mówiła mi, że ja to nigdy nie będę się nudził. I miała do cholery rację, bo na brak atrakcji z Ryśkiem, czy bez Ryśka narzekać nie mogłem.

Okazało się, że trup tak naprawdę leży po drugiej stronie ulicy, na trawniku, przysypany stertą lipowych liści. Wokół niego kręciło się mnóstwo policjantów, prokurator, pies (prawdziwy) i policyjny fotograf. Z okna sekretariatu, na pierwszym piętrze szkoły, mieliśmy doskonały punkt obserwacyjny. Klęknęliśmy z Ryśkiem przy oknach, ja przy jednym, on przy drugim i starając się nie wychylać ponad parapety, obserwowaliśmy całą tę akcję. Policjanci oczyścili trupa z liści, obstawili jakimiś tabliczkami i robili zdjęcia. Ja w życiu bym nie chciał, by ktoś mi robił zdjęcia tuż po wykopaniu mnie spod sterty lipowych, klejących się liści. Każdy, kto zostawił kiedyś samochód pod lipą, ten wie, dlaczego. No, ale nic. Nie o mnie tutaj chodzi.

Kiedy tak obserwowałem tę całą akcję z brodą podpartą na dłoniach, opartych na parapecie, w pozycji na klęczkach, poczułem, że znowu zdrętwiały mi nogi. Do dupy. Tzn. do dupy z tymi nogami, bo zawsze mi drętwiały w najmniej odpowiednim momencie. Wstałem więc i musiałem chwilę je rozruszać. I przy okazji poczułem, że zgłodniałem. Rysiek miał jakieś tam gorące kubki, więc pobiegł i zrobił, wzięliśmy dwa krzesła i siedząc już wygodnie, cały czas po ciemku, obserwowaliśmy dalej całą policyjną akcję, zajadając się pomidorową z makaronem. Ale była jazda. Dawno nie czułem takich emocji. Nawet na najlepszym filmie w kinie. W kinie zresztą film trwa dziewięćdziesiąt minut, a tu minęły już chyba ze trzy godziny. Zdążyliśmy w każdym razie zjeść pomidorówkę, do tego dwie paczki chipsów i wypić dwa litry coli.

I kiedy emocje sięgnęły zenitu, kiedy podnosili trupa, by go zapakować w szczelny, czarny worek, poczułem czyjąś łapę na swoim ramieniu i krzyknąłem z przerażenia, spadając przy okazji z wielkim hukiem z krzesła. Rysiek również ryknął i podskoczył, przy okazji obijając się o szafę. Krzycząc z przerażenia i leżąc na podłodze w tych zupełnych ciemnościach, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. I kiedy okna szkoły rozświetlił snop światła z policyjnej latary, zobaczyliśmy Andrzeja, konserwatora, który wrócił do szkoły, bo po południu zostawił w niej komórkę.

bring it