środa, 24 grudnia 2014

wigilia

Boże Narodzenie z moją zwariowaną rodziną było, jak zawsze, przyjemne. W domu panowała radosna atmosfera, w powietrzu mieszały się zapachy wigilijnych, tak wyjątkowych potraw, panował radosny zgiełk. Mama krzątała się w kuchni, a Tata ze swoimi wnuczkami wyglądał przez okna pierwszej gwiazdki, ale i Dzieciątka, któremu zawsze udawało się zaskoczyć wszystkich, podrzucając niepostrzeżenie prezenty pod choinkę. Dziadek z dziewczynkami ciągle dopytywał wszystkich, jak to jest możliwe, że nikt nigdy Dzieciątka nie przyłapał. I wtedy do akcji wkroczyłem ja:
- daj spokój Tato. Masz już 66 lat i w końcu musisz się dowiedzieć, że Dzieciątko nie istnieje...

piątek, 19 grudnia 2014

gejowsko bojowy ruch narodowy

-zaaaaa mnąąąą. jebaaaać pedziów – krzyknął na całe gardło Seba i ruszył pędem do przodu, w stronę uczestników parady równości, wymachując groźnie kijem bejzbolowym.
I kiedy stanął twarzą w twarz ze zwalistą blondyną, obejrzał się za siebie, spodziewając się zobaczyć wspierających go kumpli z Ruchu Narodowego. Jednak zamiast bojowo nastawionej hordy, zobaczył tylko grupę oniemiałych  łysoli, stojących z głupimi minami i rozdziawionymi ustami.

- wiesz co Seba? – krzyknął do niego Ostry – my jesteśmy patriotami, katolikami. Przyszliśmy bronić tu wartości. No może coś spalić, trochę zdemolować i komuś wpie*dolić, ale nie dla przyjemności. Ale ty rób, co uważasz. W końcu twoja sprawa – dodał po chwili milczenia, wbijając wzrok w ziemię i kopiąc w niej czubkiem buta.
- ej. Chłopaki. Co wy? Myślicie, że ja z takim czymś… – i wskazał na blondynę, która właściwie była wielkim, muskularnym nie wiadomo czym. W różowej sukience, z owłosioną klatą i z burzą złotych loków na kwadratowej głowie, z bliska wyglądała bardzo groźnie. I nim zdążył dokończyć zdanie, to wielkie monstrum, złapało go za szyję i zaczęło nim potrząsać tak, że Sebie pospadały glany.
- ratunku, na pomoc! – charczał tylko Seba, ale kumple nie palili się do pomocy.

Monstrum tymczasem, swoją wielką stopą, która ledwo mieściła się w różowych szpilkach, wysadziło Sebie kopa z taką siłą, że ten przeleciał kilka metrów, lądując u stóp kompanów.
- na nich siostry – krzyknęło monstrum i rzuciło się pędem w stronę bandy skinów. Ci nie zastanawiając się długo, mimo nawoływań Seby, rzucili się do ucieczki, gubiąc po drodze kastety, kije oraz pały.

Lanie narodowców trwało do wieczora, o czym donosiła niezależna prasa, pisząc wprost o krwawych aktach wobec  patriotów oraz katolików.

wtorek, 16 grudnia 2014

ciasna, wilgotna i ciepła

- pfff. Nie podobało mi się.
- czemu?
- za ciepło.
- nie lubisz wchodzić do ciepłej?
- nie. I ciasno było.
- przecież wiedziałeś, że jest ciasna.
- na dodatek śliska.
- one z reguły są śliskie.
- i wilgotne?
- no.
- i serce mi tak szybciej zabilo.
- to zawsze przyspiesza krążenie.
- ale w końcu doszedlem...
- taaak?
- doszedłem do wniosku, że prysznic jest jednak lepszy od kąpieli w wannie...

czwartek, 11 grudnia 2014

ale jaja

Wskazała mi dłonią miejsce. Położyłem się wygodnie i niespiesznie, choć sprawnymi ruchami, zacząłem rozpinać spodnie. Po kolei. Guzik po guziku. I choć jeansy dość mocno opinały moje biodra, ona zsunęła je sprawnie, acz delikatnie. Powoli zsunęła mi też slipy, odsłaniając przeznaczony dla wybranych tatuaż na lędźwiach. Patrzyłem na nią, kiedy się pochylała. Była ładna. Była też ode mnie młodsza, ale wcale nie czuła skrępowania. Zaczęła mnie dotykać delikatnymi dłońmi, przesuwała powoli palcami po każdym centymetrze mojego krocza, muskając moje jądra delikatnymi opuszkami. Po czym powiedziała:
- Nie widzę tu nic podejrzanego, ale na wszelki wypadek dam panu skierowanie do urologa.

#AleJaja #Urolog #Profilaktyka #RakJąder

sobota, 6 grudnia 2014

mikołajki ku*wa

6 grudnia 2014

Drogi Święty Mikołaju.

Piszę do Ciebie ten list, żeby przypomnieć Ci, że przez cały rok byłem miły, grzeczny i uprzejmy. Nie licząc przebicia koła w samochodzie Cześka. Ale Czesiek był łajzą, a auto służbowe.

Czekałem na nagrodę przez cały dzień. Cierpliwie.

Ale się nie doczekałem, Ty zasrany szmaciarzu.

czwartek, 4 grudnia 2014

sex małżeński

Chociaż byli małżeństwem zaledwie od siedmiu lat, to już od trzech nie układało im się w łóżku. Uprawiali sex od tak zwanego wielkiego dzwona i za każdym razem robili to jakoś tak beznamiętnie. Bez iskry. Na szybko.

- może byśmy się dzisiaj pokochali?

- ty znowu o seksie. Wciąż ci jedno w głowie.
- to jest ważne w związku. Mam swoje potrzeby.
- a ja dużo na głowie. Nie. Dziś mi się nie chce.
- choć szybki numerek. No nie daj się prosić.
- daj mi święty spokój. Wstaję jutro wcześnie.
- proszę, proszę, proszę. Mam wielką ochotę.
- a ja wręcz nie bardzo. I boli mnie głowa.
- już trzy dni z rzędu boli cię Andrzej ta głowa.

a o tym, jak skrzywdzić kobietę tu ;) click

wtorek, 2 grudnia 2014

pani Wanda, zboczeniec i policjanci

- Proszę opowiedzieć jeszcze raz, od początku, ale tym razem spokojnie, co się wtedy wydarzyło  – powiedziała zrezygnowanym głosem sędzia, rozmasowując palcami wskazującymi skronie.

Z zeznań pani Wandy:

- a więc tak – zaczęła wzburzona. Odprowadzałam córkę do przedszkola i zobaczyłam tego zboczeńca (tu wskazała palcem na siedzącego na ławie oskarżonych pana Władka) rozdającego dzieciom cukierki i głaszczącego je po głowach.
- i co było dalej?
- wezwałam policję, a później rzuciłam się na niego z parasolką.

Z zeznań policjanta:

- otrzymaliśmy zgłoszenie o mężczyźnie, który pod przedszkolem rozdaje dzieciom cukierki i głaszcze je po główkach. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zauważyliśmy kobietę okładającą tego zboczeńca (tu wskazał palcem znów na pana Władka) parasolką. Nie myśląc wiele, rzuciliśmy się na niego i zaczęliśmy okładać go pałkami.

Z zeznań pana Józefa, działacza z SOLIDARNOŚCI:

- przechodziłem akurat koło tego przedszkola – mówił roztrzęsiony – i zobaczyłem tych milicjantów okładających pałkami tę panią i tego tam (wskazał palcem na pana Władka). Nie myśląc wiele rzuciłem się na nich i zacząłem ich bić laską. Ale kiedy dowiedziałem się, że ten zboczeniec (tu ponownie wskazał pana Władka) rozdawał dzieciom pod przedszkolem cukierki i głaskał je po główkach, przywaliłem mu w plery, aż złamałem laskę.

Z zeznań pana Władka:

- wstałem tego dnia, jak co dzień, przed siódmą rano. Wyciągnąłem z szafy swój czerwony strój oraz czarne buty. Przykleiłem brodę i wyszedłem z domu odpracować zlecenie. To był 6 grudnia….


niedziela, 23 listopada 2014

najbrzydsza laska we wsi

- Bracie, ale ja nie mogę. Ona mi się nie podoba – powiedział Mathew do starego Reynoldsa, otrząsając się z obrzydzeniem i odwracając czym prędzej wzrok od Betty Sue, najbrzydszej dziewczyny we wsi.
- mi też się nie podoba, ale ja nie mogę, bo to moja córka – odparł stary Reynolds.
- to może pastor Andrews? Jemu zawsze było wszystko jedno – próbował ratować się Mathew.
- on też nie może, bo to też i jego córka.
- jak to?
- ano tak to – odpowiedział nieco zmieszany stary Reynolds – zresztą to nie twoja sprawa chłystku.
- chcesz mnie żenić z twoją córką bracie i mówisz, że to nie moja sprawa? – hardo odparł Mathew.
- eeeh – westchnął tylko ciężko. -  chodziłem wtedy po kryjomu do Marry Beth, a ona chodziła po kryjomu do pastora. Tfu. Zdzira jedna. Pastor też dowiedział się dopiero po tym, jak uciekła z naszej wioski z tym komiwojażerem.
- no z córką pastora tym bardziej bym nie mógł.
- Bracie! We wsi aż huczy, że za często urzędujesz z Williamem od Whartonów. Ożeń ty się z nią, a plotki ucichną – odparł Reynolds, puszczając mu oko.
- ale ja już mam żonę. Naprawdę. Nie mogę.
- nie pie*dol. W końcu jesteśmy Mormonami.

niedziela, 9 listopada 2014

burwels sklepowej z ge-esu

- Jezu, co za wieś – rzuciła w moją stronę ekspedientka, kiedy akurat mijałem się w progu sklepu z nowym sąsiadem - no co za trzoda.
- że niby ja? Dzień dobry.
- nie. Ten ze wsi. Dzień dobry. Pan wie, jak on mnie nazwał przed chwilą? SKLE-PO-WA. No, czy ja wyglądam na jakąś tam sklepową z Ge-eSu?
- pani? Absolutnie nie. Zawsze jak dama za tą ladą. Jak żena za pultem. Dla mnie klasa – choć śmiać mi się chciało.
- no właśnie. Dziękuję. A ten mi tu ze sklepową wyjeżdża. Co za wieśniak. Cholera.
- i prymityw.
- no właśnie. Ja nie wiem, co to za plebs się tu sprowadza. Przepraszam, ale jestem zburwelsowana.
- chyba zbulwersowana.
- no mówię.

czwartek, 6 listopada 2014

grupen...

Kasia jest szczęśliwa, bo w końcu dzisiaj doszła... Z Sebastianem. Sebastian doszedł wcześniej, ona chwilę po nim. Zrobili to z większą grupą.. Z pieszą pielgrzymką do Częstochowy.

sex w małym mieście, cz. 2

część I tutaj

Iwona, czyli Samantha długo nie mogła zapomnieć nieudanego seksu z pijanym proboszczem na cmentarzu. Otrząsała się z obrzydzeniem przez kolejny tydzień na samo jego wspomnienie. Sama myśl o tym, że ksiądz wkładał jej w majtki swoje łapy, a później dawał tymi łapami komunię jej ojcu przyprawiała ją o mdłości. Przy tym sam fakt, że pomylił ją z chłopcem, naprawdę już nie miał dla niej większego znaczenia.

Łatwego życia nie miała też Sabina, czyli Charlotte. Od kiedy rozeszła się plotka, że przeszła na judaizm, nikt z miasteczka nie chciał się z nią zadawać. Zaczęła też dostawać listy z pogróżkami. Próbowała dociec skąd to, ale na kopercie nie było nadawcy, ze stempla zaś wynikało, że był ze wsi Jedwabne.

Najlepiej ze wszystkich radziła sobie Mirinda. Chwilowa depresja Samanthy pozwoliła jej rozwinąć skrzydła. I zarzucić sieci. Na Józka. Józek może nie był najpiękniejszy, ale jak się nie ma, co się lubi, to na pierwszy raz i Józek się nadał. Życie puszczalskiej w małym miasteczku na Podlasiu generalnie nie było łatwe. Ale Mirinda, jak w filmie, łatwo się nie poddawała. Miała przysłowiowe jaja. Z przysłowiowej stali.

Józek zjawił się punktualnie o 21. Trochę onieśmielony, dlatego pałeczkę przejęła Mirinda. Po kilkunastu minutach rozochocony Józek wziął się do roboty. Dość ostro i zawzięcie. Mirinda zaczęła jęczeć. Coraz szybciej i coraz głośniej.
- o tak maleńka. Słyszę, że ci dobrze – powiedział chropowatym, zardzewiałym, jakby mechanicznym glosem Józek.
- Aaaaaaaaa – zaczęła krzyczeć Mirinda.
- krzycz kochanie, krzycz – mówił jak robot jakiś.
- Aaaaa. Na po-moc! Ra-tun-ku !– krzyczała Mirinda i wyślizgując się spod niego uciekła do miasta, krzycząc przeraźliwie, zostawiając na ławce osłupiałego Józka, znanego niemowę ze wsi.





środa, 5 listopada 2014

laski z promocji

- będziemy robić laski za czterdzieści złotych.
- za trzydzieści!
- za dwadzieścia pięć!!
- a w każdy poniedziałek dwie laski w cenie jednej.
- w piątki do każdej laski piwo gratis.
- i orzeszki.
- możemy mieć weekend szalonych cen.
- i zniżki dla stałych klientów.
- co szósta laska gratis.
- i zniżka na obiad.
- będziemy honorować MasterCard.
- i Visę.
- i robić to zbliżeniowo.
- zarobimy na opał.
- i naprawę dachu.
- i wymianę okien.
- co o tym sądzisz matko?
- myślę, że powinnyście odmówić koronkę, siostry, żeby zima była lekka.

niedziela, 2 listopada 2014

jak skrzywdzić kobietę

- Ty gnoju! Ty pieprzona świnio! Jak mogłeś mi to zrobić?!
- Aniu. Proszę cię. Kochanie. Nie rób scen na oczach ludzi – patrzył na nią błagalnym wzrokiem, po czym spojrzał na te dwie, co stały tuż obok i udawały, że są czymś zajęte i niczego nie słyszą.
- Nie mów do mnie kochanie, ty cholerna łajzo. Aaaaaaa – krzyczała wniebogłosy, żeby choć trochę  odreagować - Najchętniej bym cię rozszarpała gołymi rękami.
- Ależ Aniu. Spróbuj się uspokoić.
- Uspokoić? Ja mam się uspokoić? Aaaaa! Czym na to zasłużyłam? Kochałam cię bydlaku. Aaaaaaa.
- ja cię nadal kocham – i kiedy zbliżył się, żeby ją pocałować, dostał z otwartej dłoni w twarz tak mocno, że plaśnięcie odbijało się przez dłuższą chwilę echem.
- to trzeba było wcześniej o tym myśleć. Ty szmaciarzu. Aaaaa – wykrzyczała rzucając w jego stronę wazonem z kwiatami.
- ależ kochanie. Proszę cię. Wybacz – zdążył krzyknąć uchylając się przed ciosem.
- zamknij się idioto. Aaaaaa. Teraz mam ci wybaczyć? Po tym, co wycierpiałam? – i rzuciła w niego talerzem, który stał pod ręką.
- ja naprawdę nie chciałem.
- to trzeba było myśleć o tym wcześniej kretynie. Głową, a nie fiutem. Aaaaa. Nienawidzę cię! Ty świnio! Cholerny bydlaku.
- Aniu. Wybacz mi. Błagam – powiedział ze łzami w oczach.
- Aaaaaa! Ty gnoju! Ty chamie! Wynoś się ty łajzo!
- Aniu. Już nigdy więcej tego nie zrobię. Już nigdy cię nie skrzywdzę – klęczał przed nią i ukrywając twarz w rękach, płakał już rzewnymi łzami, jak mały chłopiec – tylko wybacz mi proszę.

- No. Dość tych scen. Zabieramy żonę na salę porodową.





sobota, 1 listopada 2014

dziewczynka w płonącym płaszczyku.

- Aaaaaaaaaaa - przebiegła tuż koło mnie z krzykiem pięcioletnia, na oko, dziewczynka, w tlącym się płaszczyku, który zajął się od znicza.
- Nie bieeegaaaj dziewczyyynko, bo się spooocisz i przezięęębisz - to miły, starszy pan o lasce próbował jej poradzić, nie zauważając płomieni na dole płaszczyka.
- Zosia się pali, Zosia się pali - to jej starszy brat śmiejąc się biegł za nią.
- Zosia. Zatrzymaj się. Zosiaaa - gonił córkę tata i kiedy ją dopadł, próbował ugasić płomienie rękami. Lecz gdy nie pomogło, przewrócił ją na ziemię i zaczął ją turlać, podpalając przy okazji dużą stertę liści.
- Jezus Maria Andrzej. Pobrudzisz jej płaszczyk. No psiakrew! Cholera!

- Dobrze, że my mamy wszystkich tutaj na Lipowym, bo w przyszłym roku to będziemy musieli jechać do Katowic.
- jak to do Katowic?
- na grób twojej ciotki.
- ja wiem Maryla, że Ty jej nie lubisz. Ale ciotka Halina ciągle jeszcze żyje i wciąż ma się dobrze.
- oj tam, oj tam Stefan. A pamiętasz wiosną, jaka była słaba?
- zwykłe przeziębienie. Każdemu się zdarza.
- teraz też narzeka, że ją serce boli. Coś mi się wydaje, że za rok ta jędza zrobi nam psikusa.
- Halina? Że umrze?
- że znowu przeżyje.

- dooooobryyyyyy jeeeeeezuuuuu aaaaaa naaaasz paaaaanieeee. Daaaaj nam wieeeeczne spooooooczyyyyyywanie - to grupa starszych pań i starszych panów wyłoniła się z bocznej alei, zawodząc smutnie i idąc powoli, kołysząc się na boki. Dziwnie tak wyglądali w blasku palących się zniczy.
- a czemu oni tak dziwnie idą i tak jakoś jęczą? - zapytała Zosia.
- bo to idą zombie - powiedział jej starszy brat.
- Aaaaaaaaaaaaaaa - przebiegła tuż koło mnie z krzykiem pięcioletnia, na oko, dziewczynka, w nadpalonym płaszczyku.


czwartek, 30 października 2014

ekonomia codziennych zakupów

Nie mogę narzekać na swoją pensję. Ale powodów do hurra optymizmu też nie mam. Mogę sobie, wprawdzie, pozwolić na więcej, niż gdybym zarabiał średnią krajową, lub, o zgrozo, najniższą. Ale nie zarabiam. A mimo to muszę przyglądać się moim finansom i jak każdy w tym kraju, oszczędzać. Nie jest łatwo. Bo jestem zakupoholikiem. I palaczem. Dlatego wdrożyłem E.C.O. Ekonomię Codziennych Zakupów.



Jak ostatnio, gdy kupiłem sobie spodnie, przecenione na 99 złotych. Przy kasie okazało się, że są przecenione, ale na 139. Jestem klientem świadomym i swoje prawa znam, dlatego po krótkiej walce z obsługą sklepu, wyszedłem ze spodniami i zaoszczędzonymi czterema dychami w kieszeni. Pieniądz robi pieniądz, dlatego w innym sklepie kupiłem longsleeve za 49 złotych. Właściwie dwa, bo dwa kosztowały jedynie 69. Jako, że oszczędziłem na zakupie spodni cztery dychy, to dopłaciłem tylko różnicę. I tym sposobem za dwa longsleeve, po 49 każdy, zapłaciłem 29 złotych, co pozwoliło mi zaoszczędzić kolejne 69 złotych, które wydałem na buty. Buty kosztowały 339, ale, że ja drogo nie kupuję, to  wynalazłem takie, które były przecenione na 219. Dokładając moje 69 złotych, zapłaciłem tylko 150, oszczędzając na butach wartych 339 aż 189 złotych.

No i palenie. Jako, że wkurzało mnie, że zawsze zabraknie mi fajek w nieodpowiednim momencie, zacząłem kupować je na kartony. Po dziesięć paczek. Bo taniej. O 80 groszy. Dzięki temu każdego dnia nie wydaję już 13,80, które skrupulatnie liczę i na przykład po tygodniu mogłem kupić sobie kurtkę, dokładając zaoszczędzone wcześniej 189 złotych. Zaoszczędzone na kurtce 259 złotych wydałem tylko na dwa swetry, bo drugi był za 50%, a resztę odłożyłem. Na gorsze czasy, które przychodzą zazwyczaj na kilka dni przed wypłatą.



czwartek, 16 października 2014

ebola w Polsce

Ebola pojawiła się w Polsce przypadkowo. Właściwie Ebol było dziesięć, ale dziewięć od razu zaje*ali na lotnisku Chopina przy rozładunku bagaży. I nikt niczego nie widział, a każdy zawsze chciał dorobić do swej marnej pensji. Choć wszyscy ją przed tym krajem ostrzegali, bo mimo, że równie dziki, jak Sudan, czy Nigeria, to jednak całkiem inny, Ebola postanowiła spróbować życia tutaj.

W pierwszej godzinie, spacerując po Warszawie, Ebola usłyszała, że ma wypie*dalać z kraju białych ludzi. W drugiej godzinie Ebolę skropiono kilka razy święconą wodą. W trzeciej dostała staropolski wpie*dol, w czwartej kosę w plecy.

Długo nie pożyła.

czwartek, 9 października 2014

kto przeżyje swoją śmierć

część I tu <click>

część II tu <click>

Mireczek przeleżał w szpitalu dwa kolejne miesiące z rozłupaną czaszką i wstrząśnieniem mózgu. Żaden z nas nie wrócił jeszcze do siebie. Miewaliśmy koszmary, a on przynajmniej do dziś spał sobie smacznie, nie odzyskując przytomności. W zasadzie cudem przeżyliśmy ten atak zombie. Tych scen żaden z nas nie zapomni do końca życia. Te wspomnienia były ciągle żywe.

Uciekaliśmy wtedy na oślep, w popłochu, w zupełnych ciemnościach słuchając coraz głośniejszych i bardziej przeraźliwych krzyków kolejnych ofiar. Wbiegliśmy do jakiegoś ślepego, jak nam się wydawało, korytarza i zaczęliśmy się barykadować. Byliśmy naprawdę roztrzęsieni. I Kiedy Mireczek dokładał spory głaz, żeby zatkać ostatnią szczelinę, poczuł ugryzienie.
- ghrrr, ghrrr – to Malik charczał, gryząc rękę Mireczka.
- aaaaa. Chłopaki. On mnie ugryzł. Ja pie*dolę. Już po mnie.
- to nie dzieje się naprawdę – wyszeptał Miriam
- ja nie chcę być zombie – zapłakał Mireczek – musicie mnie zabić.
- Mireczek, uratujemy cię – obiecywał Gołąb – musimy tylko…
I zanim skończył zdanie, Isiu walnął Mireczka w łeb deską, którą znalazł gdzieś przy barykadzie.
- Isiu. Daj spokój – krzyczeliśmy, choć sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli.
Łup. Isiu kolejny raz walnął Mireczka. Zaraz potem znowu i trzeci i czwarty. I gdy wydawało się, że w końcu go zabije, od tyłu zaszedł nas Malik i powiedział:
- ej chłopaki. Żartowałem. A o co chodziło z tym zombie?

środa, 8 października 2014

ugryź mnie w dupę

część I tu <click>

- Matka mnie ostrzegała, żebym się z tobą nie żenił. Idiotko.
- a ugryź mnie w dupę… Ałłaaa.

Ta wyjątkowo irytująca para kłóciła się ze sobą od momentu, kiedy zjechaliśmy windą do kopalni, drażniąc tym wszystkich dookoła. Cała wycieczka wiedziała już, że ona jest prostaczką ze wsi i gdyby nie on, to tkwiła by tam do dziś. On zaś, gdyby nie ona, do dziś byłby prawiczkiem, bo żadna inna wcześniej go nie chciała. I takie tam różne inne rzeczy. Na przykład, że był tym prawiczkiem do trzydziestego siódmego roku życia. Spojrzał w popłochu na grupę, z którą przyszli i miał nadzieję, że nikt tego nie usłyszał. Trzy panienki patrzyły dziwnie w sufit wypatrując nie wiadomo czego, kolo z tatuażami pogwizdywał patrząc się na boki, a elegancki starszy pan przyglądał się swoim butom.

Jednak nie sposób było nie spojrzeć na nią, bo strasznie krzyczała.
- Ałłaaaa. Coś mnie ugryzło w dupę.
- Milcz prostaczko. Wszyscy się na ciebie gapią.
- Jezuuu, jak boli. Mnie naprawdę coś ugryzło w dupę.
- Ciebie nawet komary omijały szerokim łukiem.
- Kiedy mnie naprawdę… - i w tej jednej, krótkiej chwili zaczęło się dziać z nią coś dziwnego. Zaczęła charczeć, jakby się dławić. Jej oczy zrobiły się jakieś puste, a jej ciało zaczęło nienaturalnie się wyginać.

- W łóżku byłaś kiepska, aktorsko też nie bardzo – to ostatnie słowa, jakie wypowiedział, zanim rzuciła się na niego i ugryzła w szyję. Tryskająca, jak fontanna, krew zalewała pozostałych uczestników wycieczki, którzy do tej pory przyglądali się tej kłótni w milczeniu.
- Danusiu – przerwał grobową ciszę starszy, elegancki, na oko sześćdziesięcioletni pan – spie*dalajmy.

Po czym łapiąc swą żonę za rękę, skierował się w stronę szybu windy. Skłócony małżonek wił się na podłodze, drąc się jakby go zażynali, gdy zaczęła się w nim dokonywać przemiana, a jego żona w tym czasie rzuciła się w stronę grupy, z którą do tej pory zwiedzała kopalnię. Ludzie zaczęli krzyczeć i rozbiegli się w panice we wszystkich kierunkach. Zaczęło dziać się coś dziwnego.

Byliśmy w zupełnie innej części kopalni, ale zaczęły nas niepokoić te przeraźliwe wrzaski dobiegające z oddali.
- ciekawe co się tam dzieje – zapytał Mireczek.
- pewnie napadło ich zombie – zarechotał Gołąb.
- aaahahahahahahaha – śmialiśmy się do rozpuku. Właściwie to nie wiem czemu, bo żarty Gołębia nigdy nie były śmieszne.
- haha – padłbym chyba ze śmiechu, jakbym zobaczył zombie w Wieliczce – powiedział Isiu.
I padł, gdy tuż przed nim wyskoczyła ta, która kłóciła się z mężem, charcząc i tocząc z pyska pianę. Niestety podskoczyła za wysoko i przy*ebała łbem w stropową belkę. A kiedy padła, my, wykorzystując tę krótką chwilę, rzuciliśmy się do ucieczki, mijając po drodze Malika, który trzymał w ręce jakiś srebrny kołek. Ciekawe, skąd on znowu to za*ebał.
- Maaaalik. Uuu-cie-kaj. Gonią nas zombie - krzyknąłem tylko.
- Tiaa, yhmm. I mecha-godżilla - spokojnie odparł Malik.

część III tu <click>




poniedziałek, 6 października 2014

zombie

Teorię miałem taką, że każda, nawet najbardziej wydumana wizja tego świata, przedstawiana w filmach science-fiction pewnego dnia się spełni. I ta myśl mnie przerażała. Od dziecka. Do dzisiaj. Bo dziś kolejna straszna wizja się sprawdziła.

W podziemiach kopalni soli w Wieliczce działy się dantejskie sceny. Ludzie biegali w popłochu, we wszystkich kierunkach, uciekając podziemnymi korytarzami i krzycząc przeraźliwie. Co chwilę było słychać rozdzierający, mrożący krew w żyłach, rozpaczliwy krzyk kolejnej osoby. Odgłosy wydobywające się z kopalnianego szybu przyprawiały o ciarki obsługę muzeum i oniemiałych z przerażenia przypadkowych świadków. Pracownicy skansenu próbowali coś zrobić, jakoś pomóc, ale nie bardzo wiedzieli jak. Główny transformator został uszkodzony i na dole, w wyrobiskach panowały egipskie ciemności. Ciemności rozdzierane wrzaskami  przerażonych i bezbronnych, biegających ludzi, uciekających przed krwiożerczymi zombie. Bo dzisiaj zombie opanowały świat. A zaczęły w Wieliczce. Akurat, gdy my byliśmy tam na wycieczce. My, czyli ja, Isiu, Gołąb, Miriam, Mireczek i Malik.

Pie*dolony Malik.

Wszyscy chodziliśmy wytyczonymi ścieżkami, słuchając opowieści przewodnika. Przyjechaliśmy tutaj, bo mieliśmy fajne wspomnienia związane z trzydniową wycieczką, na której byliśmy jeszcze w czasach szkoły średniej. Najfajniejsze wspomnienia miał Gołąb. Zakochał się wtedy w Lence. I miał z nią pierwszy seks. Mówiliśmy mu wprawdzie, że poniżej pięciu sekund się nie liczy, ale on upierał się przy swoim. I do dziś ją kochał. Właściwie przyjechaliśmy tu się nachlać, trochę powspominać i odnaleźć miłość jego życia.

Mieliśmy po trzydzieści lat, ale słuchaliśmy fascynujących historii przewodnika, jakbyśmy chodzili do gimnazjum. Albo podstawówki. I kiedy tak podziwialiśmy misternie wykonaną, podziemną kaplicę, Malik postanowił zajrzeć do jednego z sarkofagów. I wtedy się zaczęło…

częsć II tu <click>

środa, 1 października 2014

sex w małym mieście

Carrie, Samantha, Charlotte i Mirinda miały się za gwiazdy. Właściwie to Iwona, Renata, Sabina  i Dżesika. Przez duże DŻ-y. Miało być bardziej oryginalnie, ale stary Marczuk nie znał angielskiego ni w ząb. Imię wymyśliła jego żona, która angielskiego kiedyś liznęła na powiatowym kursie finansowanym przez Unię. Nauczyła się gud myrning i senkju, ale kiedy pięćdziesiąt procent uczestniczek z kursu zrezygnowało, to Marczukowa nie chciała chodzić sama. W Urzędzie Gminy nie wiedzieli, jak to napisać. Nie wiedzieli też w sąsiedniej gminie, ani w Urzędzie Powiatowym. Więc została Dżesiką. Ale za to przez duże DŻ-y.

Carrie, Samantha, Charlotte i Mirinda to były ich pseudonimy. Wszystkie były zafascynowane „Seksem w wielkim mieście”, choć same mieszkały w małej pipidówie. Pewnego dnia postanowiły lansować się na swoje bohaterki. Koleżanki mówiły wprawdzie Mirindzie, że w serialu to była akurat Miranda, ale jej bardziej podobało się Mirinda. I ch*j. I co zrobisz, jak się baba uprze?

Iwona została Samanthą. Choć akurat najmniej ją przypominała. Była wielka i nieociosana, z kwadratową gębą o rumianych licach. I nie miała cycków. Samanthą akurat chciała być każda, ale Iwona była najsilniejsza. Nawet wśród chłopaków ze wsi. Zresztą wszyscy ją z chłopakiem mylili, a gdy ktoś tam coś tam, to w mordę dostawał.

W życiu jak w filmie. Pierwsza z chłopakami zaczęła urzędować Samantha, próbując szybkiego numerku z kolesiem na cmentarzu. Lecz jej się nie podobało. Bo proboszcz był nachlany. I w filmie, jak w życiu. Pomylił ją z chłopcem.

część II tu <click>

face it



poniedziałek, 29 września 2014

ile za numerek?

Patrzył na nią ukradkiem, każdego dnia, idąc do pracy. Zazwyczaj maszerował szybkim, zdecydowanym krokiem, ale gdy zbliżał się do miejsca, w którym stała, zwalniał nieco, prostował się, wciągał brzuch i zerkał na nią dyskretnie, sycąc się tym pięknym widokiem na resztę dnia. Stała zawsze na tym samym rogu, tuż przy wejściu do Urzędu Miasta. Posągowa piękność. Od kolegów z pracy wiedział, że ma na imię Swietłana. Paru z nich skorzystało już z jej usług. Skorzystała też nawet jedna koleżanka.

Swietłana była taka młoda, taka atrakcyjna. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio widział taką piękność. Przez te wszystkie lata małżeństwa nie zwracał uwagi na inne kobiety, ale od kilku miesięcy, od kiedy jego żona przeniosła się na stałe do drugiego pokoju, czuł, że czegoś mu brak. Od dawna im się nie układało. Dlatego też przyglądał się innym. A właściwie tylko jednej. Swietłanie. Uważał wprawdzie, że jej makijaż był zbyt wyzywający, a i ubierała się nieco ekstrawagancko. Ale nie wyglądała ani zbyt wulgarnie, ani tandetnie, czy tanio. Wyglądała śmiało. A on miał kompleksy i był ciut wstydliwy.

Pewnego ranka podszedł do niej i zapytał niepewnie.
- ile za numerek?
- standardowo. Sto pięćdziesiąt.
Westchnął ciężko, sięgnął do portfela i wręczył jej odliczone banknoty.

Ten system kolejkowy z numerkami był do dupy, ale nie miał wyjścia ani czasu, a dziś już w końcu musiał zarejestrować samochód.

środa, 24 września 2014

nimfomanka

Kiedy zaczęły krążyć plotki o tym, że Eliza zostanie powołana na Rzeczniczkę do spraw równego traktowania kobiet, panią Anielę zaczęła rozpierać prawdziwa duma. Sama wychowywała córkę, harowała na dwa etaty, żeby zapewnić jej dodatkowe zajęcia, a później wspierać ją, gdy wyjechała na studia do miasta. To znaczy do wielkiego miasta, bo same też mieszkały w mieście, ale w trochę mniejszym. Takim pięciotysięcznym. Czyli w pipidówie.

Wieść szybko rozeszła się po miasteczku, po popołudniowym wydaniu „Panoramy” na Dwójce. Pani Aniela chodziła po rynku dumna jak paw. Wszyscy, wszędzie, na każdym straganie opowiadali o tym wielkim wydarzeniu. Poza księdzem Janem, tym od Hetmańczyków, którego wzięli na proboszcza do Sandomierza, nikt więcej kariery w mieście nie zrobił. Ludzi rozpierała duma. A najbardziej panią Anielę.
- to moja córka – mówiła – jest po psychologii i jest nimfomanką.
Ludzie kiwali głowami z podziwem, trochę pani Anieli zazdroszcząc. Nie wiedzieli wprawdzie co to jest ta nimfomanka, ale jak mówili o niej w telewizji, to musiała być to całkiem niezła fucha.

Następnego dnia pisały o tym wszystkie gazety. Pani Aniela kupowała je wszystkie i w dwóch egzemplarzach.
- to moja Eliza. Jest nimfomanką, skończyła psychologię.
- patrz pani – skwitowała kioskarka – jakich to różnych rzeczy tera na tych studiach uczo.

Kiedy w miasteczku pojawili się dziennikarze z różnych telewizji i gazet, mieszkańcy ochoczo z nimi rozmawiali. Nagle każdy pamiętał Elizę z dzieciństwa. To u kogoś kupowała co rano świeże pieczywo, to ktoś jej kiedyś pomógł naprawić rower.
- to nasza Eliza – mówili – Zawsze zdolna była. No i patrz pan, panie. Nimfomanka.

Kiedy Elizę z hukiem wylali po dwóch tygodniach piastowania stanowiska, w miasteczku zawrzało. Zawrzało też w ministerstwie. Wstawiły się za nią wszystkie koleżanki z którymi działała. Przez ostatnie lata, jako feministka.



wtorek, 23 września 2014

fakya bro

część I tu <click>

część II tu <click>


Samantha. Tak miała na imię prawdziwa matka Malika. Właściwie to Iwona, ale prosiła wszystkich kumpli z dzielni, żeby nazywali ją Samanthą. Przez h w środku, bo czuła się bardziej sexy. To w jej opinii, bo generalnie sprawiała wrażenie taniej lafiryndy. A zresztą nie tylko sprawiała. Samantha zaczęła urzędować z chłopakami dosyć wcześnie. To znaczy, jak na standardy dzielnicy, w której mieszkała to dosyć późno. Miała 14 lat i wszystkie koleżanki z niej się śmiały, że jest żelazną dziewicą. W pierwszej klasie gastronomika pocałowała się z Grześkiem, później z Waldkiem, kiedyś znowu z Grześkiem, a na końcu wylądowała na wersalce Jacka, kumpla z klatki obok, gdy akurat starzy poszli do roboty. Gdy się okazało, że jest w ciąży, tak naprawdę nie wiedziała do kogo się zwrócić. Z Grześkiem całowała się wprawdzie dwa razy, ale z Waldkiem za to z języczkiem. Podejrzenia padały też na Jacka.

Kiedy Samantha urodziła dziecko, postanowiła podrzucić je na klatkę starej kamienicy dwa osiedla dalej. Kamienicy, w której mieszkali państwo Zuanzi. I kiedy pani Zuanzi schodziła późnym wieczorem, żeby wynieść śmieci, potknęła się o małe zawiniątko na ciemnej klatce schodowej.
- Hamuka te – syknęła pani Zuanzi, co w wolnym tłumaczeniu brzmiało: ku*wa mać. 
W tym samym momencie zawiniątko się poruszyło i zaczęło płakać. Pani Zuanzi ze zdumieniem spojrzała na noworodka i po naradzeniu się z mężem, postanowiła przygarnąć maleństwo i wychowywać jak swoje, pilnie strzegąc tej tajemnicy przed Rysiem, bo takie imię widniało na karteczce, przyczepionej do znoszonego becika. I nazwisko. Malik. Choć nikt nie miał pewności, że ono jest prawdziwe.

Żal nam do cholery było tego Malika. Znaliśmy się tyle lat i tyle wspólnie przeżyliśmy. Każdemu z nas kroiło się serce, jak patrzył na jego cierpienie. A on to zaczął wykorzystywać. W ogóle to stał się jakiś agresywny i nazywał nas nie inaczej, jak pieprzonymi białasami. To znaczy wszystkich prawie, poza Miriamem. Miriam dalej tkwił w tym całym „szoku” i co spotykał Malika, to zawsze powtarzał:
- stary. No ku*wa uwierzyć nie mogę. Ciągle to do mnie nie dociera. Szok. Dla mnie zawsze będziesz czarny.
- dzięki Miriam. Na Ciebie zawsze mogłem liczyć.
- jesteś czarny jak smoła. No patrz, jak tyle lat można było się mylić. Szok.
- No. Widzisz.
- dla mnie jesteś czarny, jak węgiel w kopalni. No szok. Po prostu szok.
- zajebioza.
Miriam nadużywał słowa szok i prawdę mówiąc przeginał pałę. Przez całe lata brał udział w spisku, udając, że wierzy w to, że Malik jest czarny, a teraz robił wszystko, żeby się wybielić. Wkurzaliśmy się z chłopakami trochę, pamiętając jeszcze, jaką awanturę Malik zrobił Mireczkowi, gdy ten dal mu kanapkę akurat z białym serkiem. Przysłuchiwaliśmy się temu dialogowi wkurzeni.
- no Malik… między nami nic się nie zmieniło – powiedział Miriam. – Będę kochał cię, jak brata. Dla mnie jesteś czarny, bro. 
Jak już powiedział do Malika bro, to Isiowi puściły nerwy.
- Malik. Wszyscy wiedzieliśmy, że jesteś biały. I to od czasu szkoły średniej. Miriam też wiedział.
Malik zaskoczony spojrzał na Miriama, Miriam zaskoczony spojrzał na Isia, a Isiu pokazał mu faka,
- fakya bro – dorzucił.
- Nieprawda. Malik. On łże. Dla mnie jesteś czarny jak smoła, jak sadza, jak ziemia do kwiatków, jak, jak, jak… eeee
- jak co? – zapytał Malik.
- jak ciemna dupa – szepnął do ucha Miriama Mireczek.
- jak ciemna dupa – powtórzył bezmyślnie Miriam, po czym zanim się zorientował, leżał na ziemi z krwawiącym nosem.
- i nie mów do mnie nigdy więcej bro. Pieprzony białasie.

poniedziałek, 22 września 2014

black or white

część I tu <click>

Prawda dla Malika okazała się brutalna. Ostatecznie wylotka z pracy była mniejszym złem, niż to, co się okazało w trakcie tego całego cyrku. Malik łatwo nie odpuszczał i pozwał korpo wraz z Reginą o nękanie na tle rasowym. My też długo, mając w pamięci obietnicę, jaką złożyliśmy państwu Zuanzi, chcieliśmy go chronić, zeznając w sądzie, że on naprawdę jest czarny i przez całe życie był prześladowany. Regina na każdej rozprawie, przecierała ze zdumienia oczy, nie wiedząc już sama, czy nie będzie musiała dołożyć znów dioptrii. Ostatecznie za składanie fałszywych zeznań każdy z nas dostał po sześć miesięcy. W zawieszeniu. Na dwa lata.

Nie było sensu dłużej tego ciągnąć. Nasza wieloletnia męska przyjaźń zawsze kazała nam się wspierać. W najtrudniejszych chwilach. Ale Malik miał już dwadzieścia siedem lat i najwyższy czas, by poznał prawdę. Choć zawsze gdzieś tam w głębi serca wiedział, że jest inny, ale nigdy nie dopuszczał tej myśli do swej świadomości. Dopiero dziś, wychodząc z sądu spojrzał na rodziców i w końcu zrozumiał. Był inni niż oni. Był grubszy. I wyższy. Był rudy i biały.

My z chłopakami ustaliliśmy, że najlepszym sposobem będzie rżnięcie głupa. I gdy się spotkaliśmy następnym razem na piwie, Malik zaczął cicho:
- chłopaki. Muszę wam coś powiedzieć. Jestem adoptowany.
Zapadła chwila milczenia.
- No i jestem biały.
I gdy każdy z nas przybrał zdziwioną minę, odezwał się Miriam:
- o ku*wa. Szok. Malik, co ty pieprzysz? Normalnie szok. Nie mogę w to uwierzyć – i teatralnym gestem złapał się za głowę, wstając od stolika i chodząc po knajpie.
- Ja pie*dolę. Czegoś takiego się nie spodziewałem. No dla mnie szok. Szok, szok, szok.
My patrzyliśmy na siebie, potem na Malika i w końcu na Miriam. Wprawdzie umówiliśmy się, że będziemy udawać zdziwienie, ale Miriam, do cholery, popłynął.

Trzeba było robić dobrą minę do złej gry. To udawanie tak nam wyszło, że Malik w końcu uwierzył, że my też zostaliśmy przez państwa Zuanzi perfidnie oszukani. No trochę głupia sprawa, bo to byli fajni i poczciwi ludzie, ale czego nie robi się dla przyjaciół. Przestaliśmy ich odwiedzać. Przynajmniej nie wtedy, gdy był u nich Malik. A chodził tam po to, bo chciał się dowiedzieć czegoś o swej matce.

część III tu <click>

piątek, 19 września 2014

jestem gejem

- jestem gejem i jestem Żydem – powiedział Malik, gdy w ostatni piątek miesiąca, chwilę przed szesnastą, do jego boksu podeszła szefowa i Regina z HR-ów, trzymająca w ręce jakieś formularze – i w dodatku jestem czarny – dorzucił po chwili.

Mirella z Reginą zgłupiały, spojrzały na siebie, po czym ta druga zbliżyła swoją twarz do twarzy Malika i mrużąc oczy oraz nos zaczęła przyglądać mu się badawczo. Z bliska jej twarz była jeszcze większa, nos bardziej spiczasty, a oczy ściągnięte w wąskie kreski, przez szkła okularów wyglądały jeszcze groźniej. Ściągnęła je z nosa, znów je założyła, ściągnęła raz jeszcze, chuchnęła, wytarła, założyła znowu i tak się patrzyła jakieś dziesięć minut, przekrzywiając głowę raz w prawo, raz w lewo.

Regina miała dwadzieścia pięć dioptrii. W sumie. Ale to wystarczająco dużo, żeby całkiem zgłupieć. Widziała Malika po raz pierwszy w życiu, do dziś był dla niej jedynie symbolem pracowniczym R sześćdziesiąt trzy trzy pięć dwa coś tam.
- przestań się wygłupiać, to poważna sprawa – syknęła Mirella.
- właśnie. Głupie żarty – dodała Regina.
Choć widziała Malika pierwszy raz na oczy, miała już formułkę, z jaką go pożegna, prosząc przy okazji, by w trzydzieści minut spakował swe graty. Działała w tej branży ze dwadzieścia latek, procedując zawsze utartym schematem. A tu taka niespodzianka. Jakiś k… peszek, w piątek przed weekendem.

Kiedy po szesnastej wszyscy wychodzili, klepali go w plecy, gratulując odwagi i poczucia humoru. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziano Reginy z taką głupią miną. Wszyscy się uśmiechali, wracając do domu w radosnych nastrojach. Malik nie rozumiał, co myśleli inni, mówiąc o odwadze i poczuciu humoru. Zresztą był przyzwyczajony. Za każdym razem, kiedy tylko mówił, że jest czarny, wszyscy dookoła pukali się w głowę. Tłumaczył sobie, że jako czarny nie może liczyć na współczucie, ani zrozumienie w kraju białych ludzi. Prawda była taka, że czarna była matka i czarny był ojciec, a Malik był biały. I w dodatku rudy. Był adoptowany. Państwo Zuanzi trzymali to jednak w wielkiej tajemnicy. To znaczy my, ja, Gołąb, Isiu, Miriam i Mireczek wiedzieliśmy od dawna, ale państwo Zuanzi raz nas poprosili, żebyśmy przed Rysiem się nie wygadali. Przez tyle lat przyjaźni trzymaliśmy to wszystko w wielkiej tajemnicy. Ale dzisiaj nadszedł dzień, w którym wyjaśnić trzeba było wszystkie wątpliwości.

część II tu <click>

poniedziałek, 21 lipca 2014

fuck out loud

część I tu....


3 lipca

Jest jazda. Dzisiaj kolo z klatki numer 14 przyprowadził sobie nową. Szedł z nią z parkingu w stronę domu, prężąc się dumnie,  taszcząc w ręce butelczynę wina i jakieś przekąski. Z doświadczenia można by powiedzieć, że do widowiska (a raczej słuchowiska) dojdzie za godzinę. Sława kolesia sięga już dwie klatki na lewo i dwie klatki na prawo. I na tyle samo klatek w bloku naprzeciwko. Ci z balkonu w klatce numer 12 jak zwykle są zdziwieni. Ta, co mieszka pod kolesiem, coraz bardziej nerwowo pali papierosy. Sąsiedzi z klatek obok wylegli na balkony, sadowiąc się wygodnie. Jakiś kolo z klatki numer 16 zaczął rozpalać na balkonie grilla. Mili, starsi państwo, z klatki numer 10, zaprosili nawet do siebie znajomych. Pani z parteru zaczęła przesadzać kwiatki, choć robiła to zaledwie dwa tygodnie temu. Jest moc. Jest też jazda. A ona krzyczy.

5 lipca

Kolo ma już stałe grono słuchaczy. Gdy tylko sprowadza do domu jakąś nową laskę, wieść o tym roznosi się pocztą pantoflową i w ciągu kilku minut wszyscy sąsiedzi są już na balkonach. Oraz ich znajomi. Bo za każdym razem słuchaczy przybywa. Bywa niebezpiecznie. Jak ostatnio, gdy ci z dołu odpadli z barierką. Było bardzo tłoczno, ci się wychylali, barierka puściła, no i wylecieli. Całe szczęście dla nich, że mieszkanie było na niskim parterze.

Napięcie między sąsiadami wzrasta. I to bynajmniej nie między NIM a resztą, a raczej wśród reszty między sobą. Sąsiadki patrzą na nowego rozmarzonym wzrokiem, sąsiedzi albo nienawidzą, albo ignorują. Się dzieje.

Na przykład ta, nerwowo paląca papierosy, uchyliła ostatnio drzwi balkonowe i zawołała męża. Coś tam do niego mówiła, żywo gestykulując, on wyszedł na balkon, posłuchał chwilę, po czym machnął ręką, nadął usta, zrobił pfff i wrócił do środka.

Sąsiad robiący na balkonie grilla, podając ostatnio żonie sporej wielkości kiełbaskę, usłyszał kąśliwe: ehh, pomarzyć można.

No i ci z balkonu w klatce numer 12 jacyś tacy inni. On ciągle jest zdziwiony, a ona wsłuchując się w odgłosy rzuciła pod nosem:
-oj Krystian, Krystian. Żebyś ty tylko jajka gotował minutę…

niedziela, 20 lipca 2014

#niezlagratkaglosnyorgazmmasasiadka


17 czerwca.

A więc tak. Jest kilka możliwości. Albo ten z klatki numer 14 ma nową lafiryndę, albo ta z klatki numer 14 ma nowego gacha, albo wprowadzili się tam zupełnie nowi sąsiedzi. Ewentualnie viagra jest tak dobra, jak to o niej mówią. W każdym razie nowym serdecznie gratulujemy. To pierwszy taki głośny orgazm na naszym osiedlu, a mieszkamy tu już jedenaście lat.

23 czerwca

Leje deszcz i dzwoni o dachy i parapety, a ja siedzę na kanapie i słyszę ją głośno i wyraźnie. Wychodzę na balkon na papierosa. Nasłuchuję lecz nic mnie już nie zdziwi. Na zdziwionych wyglądają za to ci z balkonu, w klatce numer 12.

27 czerwca

Jest niemiłosierny upał, wszystkie okna pootwierane. Mimo późnej pory sąsiedzi wysiadują na balkonach. Poza tymi z klatki numer 14. Ci jadą. I to jak zwykle głośno. Po głosie rozpoznaję, że ten koleś to jest tam na stałe. Za to po tonacji wnoszę, że laska jest nowa. Chociaż równie głośna. I na dodatek głupia. Sąsiedzi z balkonu w klatce numer 12 też tak chyba myślą. I wyglądają, jak zwykle, na zdziwionych. W każdym razie wiemy już, że laska ma lordozę, że może wychlać dwanaście browców i że kobiety nie puszczają bąków, tylko delikatnie wypuszczają powietrze. Ani ja, ani ci z balkonu w klatce numer 12 nie wiemy jeszcze, czy zdarzyło jej się przed, czy po, czy w trakcie. Kolo zaczyna ziewać. Równie głośno, jak ta przed chwilą jęczała. Chyba też uważa, że ona jest głupia.

28 czerwca

Policzyłem, że 12 browców x 3,99 zeta + orzeszki za 6,99 to i tak mu się opłaca. Bo za 50 zeta, można mieć jedynie loda. Chociaż może jak się zrobił sławny, to te browce laski same sobie przynoszą?

30 czerwca

Ten jedzie, ta krzyczy, ci z balkonu w klatce numer 12, wyglądają, jak zwykle, na zdziwionych. Ta z mieszkania pod nimi stoi na balkonie i nerwowo pali papierosa. Jest nieźle. A to dopiero początek lata.

część II tu... <click>

piątek, 18 lipca 2014

bo kochałem go i wciąż za nim tęsknię


To było moje prawdziwe, wielkie, o ile nie największe, młodzieńcze zauroczenie. Miałem wtedy dwadzieścia kilka lat, a on był ode mnie zaledwie trzy lata młodszy. Był Niemcem. Z dziada pradziada. Pamiętam, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy. W internecie. Zakochałem się w nim od pierwszego wejrzenia, jeżeli można tak powiedzieć o kimś, kogo nigdy wcześniej na własne oczy się nie widziało. Ale wiedziałem, że to ten, jedyny i że jest mi przeznaczony. Pragnąłem jak diabli, jak nigdy wcześniej, jak słońca, jak wody, jak tlenu. Dzieliła nas granica i kilkaset kilometrów, ale cóż to znaczyło w obliczu wielkiej miłości. Mojej do niego. Bo czy jego, to nie wiem.

Zaburzył mój spokój na długo, myślałem o nim ciągle, kładłem się spać z myślą o nim. Śniłem o nim i budziłem się rano, myśląc kiedy w końcu go zobaczę. I pamiętam ten dzień, jak dziś. Majowy, ciepły, słoneczny. A może tylko mi się wydawało? Moje serce biło coraz mocniej i coraz szybciej. Emocje sięgały zenitu, moje podniecenie rosło z każdą chwilą. Nigdy wcześniej, ani też nigdy później nie przeżywałem takiej ekscytacji. Nie mogłem się doczekać, aż dojadę do Berlina, a im bliżej miasta byłem, tym droga wydawała się dłuższa.

Zobaczyłem go z daleka, dojeżdżając taksówką pod właściwy adres. Stał tam i czekał na mnie. Wyglądał tak samo, jak na zdjęciach w internecie. Choć może nawet nieco lepiej. Piękny i zadbany. Jego wspaniała sylwetka, delikatna w dotyku, połyskująca w promieniach słońca skóra. Drżałem, kiedy dotknąłem go po raz pierwszy… Wydaje się to niemożliwe, ale po latach wciąż dobrze pamiętam to uczucie. Ten dreszcz, tę radość, emocje. Tę miłość od pierwszego wejrzenia do mojego pięknego, wyśnionego i wymarzonego, zabytkowego Mercedesa 230 coupe z 1978 roku.

Do dziś przeklinam ten dzień, w którym go sprzedałem....

niedziela, 13 lipca 2014

sposób na teściową


Pani w DHL-u była, jak zawsze, dla Malika bardzo miła, uśmiechała się do niego promiennie. Zazwyczaj, bo akurat nie dzisiaj. Za każdym razem, gdy przychodził, wymieniali ze sobą drobne uprzejmości, często żartowali na różne tematy. Zresztą był tam stałym klientem. Dość dużo rzeczy sprzedawał na allegro i żeby zaoszczędzić na kosztach wysyłki, nadawał paczki kurierem na firmę kolegi, o czym ten kolega zapewne nie wiedział, bo też był ich klientem i też dużo wysyłał, biorąc raz w miesiącu fakturę na przelew.

Na kosztach przesyłki Malik zaoszczędził już niemałą sumkę. Na przykład ostatnio, gdy nadawał paczkę. I to do Korei.

Zasapany wpadł do biura obsługi klienta, rzucając o ziemię wielkim, czarnym worem. Podszedł do miłej Pani, przywitał się szybko i zamówił wysyłkę paczki do Korei. Żeby nie było niedomówień. To do tej północnej. Miła Pani zapytała o numer klienta, o adres dostawy i wagę przesyłki.
- 87 kilo będzie, może 88 – rzucił Malik szybko.
- jakaś dziwna ta paczka. Nie będę nic  mówić, z czym mi się kojarzy – zaśmiała się miła pani.
- aaaa, to była teściowa hahaha – zaśmiał się też Malik. Nienawidził tej baby, jak jasna cholera. Nie mógł jej wybaczyć, że się przyczyniła do rozpadu ich związku, nie dając mu żadnej szansy po pechowym weselu. Bździągwa jedna.
- hahaha, no pięknie – zaśmiała się pani
- no poważnie mówię. Był z niej kawał małpy, to wysyłam francę prosto do Korei.
- hahaha. Naprawdę z pana to kawalarz. Hahaha – pękała ze śmiechu pani z DHL-u.

No więc dzisiaj miła pani z DHL-u była jakaś spięta. Uprzejma, jak zwykle, lecz poddenerwowana. Uśmiechnęła się dość krzywo, zaczęła wypełniać wszystkie formularze, po czym przeprosiła i wyszła na chwilę. A kilka minut później wpadli policjanci w mundurach bojowych, zaczęli do niego mierzyć, krzyczeli jak diabli i sprawnymi ruchami rzucili na glebę. I nie było śmiesznie.

Do śmiechu też nie było teściowej Malika, kiedy się ocknęła trzy dni po wysłaniu. Rozglądała się wokół, przecierając oczy. Śniło jej się wszystko, czy jaka cholera? Toż to koszmar jakiś, a ona nie pamiętała, jakim cudem znalazła się w chacie gościa, który kogoś jej przypominał. No tak, widziała go w telewizji, lecz skojarzyć za diabła nie mogła. Zdziwiony był też Kim Dzong Un, lecz chyba najbardziej jego młoda żona. No taka sytuacja.

sobota, 5 lipca 2014

jąkała

Ja to jednak kariery w dyplomacji nie zrobię. W ogóle kariery nie zrobię, bo mnie z tej nowej firmy wypier*olą i to chyba wkrótce. Nim zdążą się odbić echa skandalu, po moim spotkaniu z klientami, na które mnie wysłali. Bo ja jestem ponoć elokwentny, potrafię poprowadzić rozmowę, wprowadzić dobrą atmosferę i tryskam humorem. I trysnąłem. Po kolejnym drinku. Bo spotkanie było z tych mniej oficjalnych, po godzinach, za firmowe pieniądze.

Bo zamiast trzymać język za zębami i według starej zasady, mniej mówić, a więcej słuchać, dałem się ponieść i gdy ci zaczęli opowiadać dowcipy, dowcipem błysnąłem i ja. A dowcip był mniej więcej taki:

Dwóch jąkałów założyło się, który szybciej kupi w kiosku paczkę fajek. Biegnie pierwszy, podbiega do okienka i mówi:
- po.. po… poproszę p.. p… paczkę po.. po.. popularnych.
- dziesięć złotych.
Biegnie z powrotem, drugi jąkała mierzy czas. Pik, pik. Dwanaście sekund. Nieźle. Biegnie do kiosku ten drugi, podbiega, staje przy okienku i mówi:
- po.. po.. poproszę p.. p.. paczkę kkk.. kkk… karo.
- w twardym, czy w miękkim opakowaniu?
- tyy, tyy, ty kk.. kur*o.

I gdy wszyscy zrywali boczki i ubaw mieli po paszki, ten jeden tylko się nie śmiał. Myślałem, że może nie zrozumiał, od początku był jakiś taki podejrzany i nawet zdania z nim nie zamieniłem. Więc zacząłem mu tłumaczyć. A on mi na to.. zro, zro, zrozumiałem..

Dyrektor dużej znanej firmy, naszego największego klienta…

piątek, 4 lipca 2014

masakra tasakiem z biedronki i nożami z lidla

Marcelina wracała do domu w radosnym nastroju. Czerwcowy wieczór był cudowny, lekki, ciepły, w powietrzu unosił się zapach kwitnących drzew, rosnących w alei, przy której mieszkała. Unosząc się jakby tuż nad ziemią, frunęła niemal tak lekka jak motyl. To był najszczęśliwszy dzień w jej życiu od czasu, kiedy Michał, jej mąż, dziś już były, zostawił ją dla innej. Młodszej. Szczuplejszej. Wcale nie ładniejszej. I bez klasy. Po prostu zwykłej szmaty. Dzisiejszy dzień odmienił życie Marceliny, a właściwie to dzisiejszy wieczór. Bo dzisiaj wieczorem Marcelina była na pierwszej, od dziesięciu lat, randce. Z Jarkiem, kolegą z księgowości.

Odejście męża Marcelina okupiła silnym załamaniem. Dosłownie z dnia na dzień Michał spakował walizki i wyprowadził się z ich domu, zostawiając ją z trójką małych dzieci. Dzieci…. Dzieci były dla niej całym światem, sensem jej życia, szczególnie w chwili, gdy wydawać by się mogło, że nic już przy życiu jej nie trzyma. Była dumną matką a one były jej ostoją i największą radością. Jedenastoletni Grześ, dziewięcioletni Staś i siedmioletnia Zosia. Jej kochane łobuziaki, roześmiane, rozkrzyczane, takie żywe srebra. Bo wszędzie ich było pełno.

Kiedy Marcelina przekręcała klucz w zamku, zdziwiła się, że w mieszkaniu, mimo dosyć wczesnej pory, panuje cisza, jak makiem zasiał. Uśmiechnęła się pod nosem, bo nie pamiętała już, kiedy jej dzieci były aż tak grzeczne. Zazwyczaj dom był pełen gwaru, przekomarzanek, każde każdemu płatało przeróżne psikusy. Przy każdej okazji. Po sto razy na dzień. Marcelina delikatnie nacisnęła klamkę w drzwiach pokoju chłopców i uchylając lekko drzwi zajrzała do środka. I zamarła…. Jej przeraźliwy krzyk słychać było w całej kamienicy, właściwie to we wszystkich kamienicach wzdłuż całej alei. Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Grześ leżał na łóżku w zakrwawionej pościeli, krew sączyła się z jego gardła. Obok leżał równie zakrwawiony tasak, który dzień wcześniej kupiła w Biedronce. Na łóżku po prawej leżał Staś, z jego głowy wystawała ledwie rękojeść jej kuchennego noża. A Zosia, jej najukochańsza, złotowłosa Zosia zwisała głową w dół z piętrowego łóżka, z nożem wbitym w pierś. Gęstniejąca krew ściekała strumieniami, sklejając jej blond loczki. Jej oczka były zamknięte, a twarz wykrzywiona w jakimś grymasie, jakby uśmiechu, ale tego Marcelina już dojrzeć nie zdążyła. W całym pokoju panował dziwny zapach, lecz ona go nie czuła. Prawdopodobnie zapach śmierci. Krzyczała jak w amoku, miotała się po pokoju, zdążyła tylko wybrać numer Jarka, nim pociemniało jej w oczach i zemdlała.

Kiedy się ocknęła, wzdrygnęła się na pierwszą myśl, lecz zobaczyła Zosię pochylającą się nad nią i tulącą się czule. Nie wiedziała, co się dzieje, nie potrafiła zebrać myśli. Jej oczy błądziły i tuż obok zobaczyła Grzesia oraz Stasia. Odetchnęła z ulgą. Ale miała sen. I w tej chwili zobaczyła Jarka, który zbierał do worka na śmieci złamany w pół nóż, butelki po ketchupie i drugi, dość ostry nóż wbity w kuchenną, drewnianą deskę, którą chwilę wcześniej wyciągnął spod piżamki Zosi.

wtorek, 1 lipca 2014

pigułka samogwałtu

Zasada wpajana wszystkim małym dzieciom, żeby nie brały cukierków od przypadkowo poznanych, obcych panów, to bardzo dobra zasada i powinna być przestrzegana też w dorosłym życiu. Nawet w czasach kryzysu, kiedy było biednie, przestrzegaliśmy jej wspólnie z kolegami z naszego podwórka. No może nie licząc cukierków od dziadka Leszczyńskiego. Wszystkie dzieci z bloku wołały do niego „Dziadek”, a on zawsze miał w kieszeni dla nas coś słodkiego. No, ale dziadek Leszczyński był niegroźny. Był bardzo stary i bardzo schorowany. I ledwo stał na nogach, więc nie było mowy, żeby jemu ten.., no… tego na widok młodego chłopca.

Co innego Jasiek. Nasz kolega. Trzykrotnie starszy od nas, gdy my mieliśmy mniej więcej po trzynaście lat z okładem. Wprawdzie nie rozdawał nam cukierków, ale za to kupował takiemu jednemu lego. Fajfer pękał z dumy i nam pokazywał wciąż nowe prezenty. Aż się okazało, że za te prezenty Jasiek skradł podstępem wianuszek Fajfera. Czy co tam się kradnie takim młodym chłopcom. Ale nie o tym miało być.

Zasady „niebrania” cukierków od obcych nie przestrzegał także Malik. I się w końcu naciął, gdy mu jeden koleś przyniósł bombonierkę. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał Malik,  było to, że bombon był czekoladowy, a likier wiśniowy. No i jeszcze tylko tyle, że ledwo go przełknął, to od razu prawą ręką sięgnął do rozporka. Gdy ocknął się po czasie, leżał na podłodze, ze spodniami i majtkami spuszczonymi  do kolan, a gdy chciał się ruszyć, poczuł bół w ramieniu i pieczenie w kroku. Nie wiedział jak długo, ani co dokładnie w tym czasie wyprawiał, ale jego ręka znów powędrowała w dół i zaczął nią poruszać, bezwiednie, wbrew woli. I zemdlał. Może trochę z bólu, może z wycieńczenia. I gdy go znalazły koleżanki z pracy, to się okazało, że złośliwy petent dał mu bombonierkę, nafaszerowaną wcześniej nowością na rynku. Pigułkami samogwałtu.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

spotter i nóżki kurczaka kentucky

Wprawdzie historyjka nie jest moja, ale świetnie mi tutaj pasuje... Ze spotted KZKGOP :-)

Od Spottera: Cześć. Z racji z tego, że jestem niezwykle kulturalną osobą na początku chciałbym życzyć wszystkim udanych nadchodzących wakacji 2014. Teraz przejdę do rzeczy. Podróżowałem dzisiaj (10 czerwca) autobusem nr 138, było to około godziny 14:20. Jechała tym autobusem między innymi również pewna dziewczyna, którą chcę pozdrowić i to jej jest poświęcone te nietuzinkowe ogłoszenie. Jesteś blo...ndynką o średniej długości włosów. Miałaś na sobie między innymi ubrane okulary przeciwsłoneczne ze złotymi oprawkami, czarne buty, krótkie szorty, różową koszulkę typu top, czarny stanik (wnioskując po widocznych sexy ramiączkach). Posiadałaś również telefon dotykowy z podłączonymi białymi słuchawkami. Jechałaś i siedziałaś obok koleżanki. Z tego co zaobserwowałem przez większość czasu patrzyłaś się na jakiegoś typa w niebieskiej koszulce, który był ryży. Ja stałem na końcu autobusu (ja blondyn, w czarnej koszulce). Nie podszedłem zagadać, ponieważ chwilę przed wejściem do autobusu skończyłem spożywać kebaba i śmierdziało mi czosnkiem z jamy ustnej. Mam nadzieję, że przeczytasz to ogłoszenie i się odezwiesz. Chętnie Cię zaproszę do restauracji KFC na nóżki kurczaka kentucky, ponieważ posiadam na ten produkt zniżkę. Dodam może jeszcze coś o sobie. Mam dobre serce oraz duszę romantyka. Jednak kiedy potrzeba, to też biję się. Spełniam się zawodowo, gdyż moją pasją jest ochrona środowiska (wiem, może wydawać się śmieszne) i pracuję w tej samej branży. Mimo wszystko nie posiadam dziewczyny. Kiedyś koledzy powiedzieli mi, że może tego powodem jest moja sylwetka. Byłem suchar i leszczu. Zmieniłem to zaczynając ćwiczyć na siłowni, uprawiając kulturystykę - mówiąc fachowo. Poszły mi między innymi plecki, bice, klata, a ja dalej nie mam dziewczyny. Mam świadomość, że miłość można znaleźć o każdej porze i wszędzie. Przykładowo mój kolega ,,wziął'' sobie dziewczynę, to znaczy na dyskotece w klubie Energy 2000 podszedł do dziewczyny i wziął ją na plecy zabierając. Tak się poznali i zostali parą.

piątek, 25 kwietnia 2014

dupa, jesień, średniowiecze

Wczoraj wieczorem przekonałem się boleśnie, co znaczy mieć z dupy jesień średniowiecza. Bo wczoraj wieczorem przyszedł do mnie Adrian. Ehh, ten cały Adrian. Wpadł niby przypadkiem, że podobno był w okolicy, właściwe tuż obok, prawie po sąsiedzku, przyniósł jakieś wino, no i było miło. Bo Adrian to jest naprawdę fajny facet. Zawsze bardzo go lubiłem. Właściwie wydaje mi się, że Adrian mnie tak trochę też. No może bardziej niż trochę. Byliśmy dla siebie kimś więcej, niż tylko kolegami. W końcu zawsze, w każdej kwestii świetnie się dogadywaliśmy. Zawsze mogliśmy też na siebie liczyć, lubiliśmy swoje towarzystwo. No i jak mówiłem, zawsze było miło. Ale nie tym razem.

Bo tym razem bolało...

Choć w zasadzie potrzebowałem dziś relaksu, w trakcie tego cholernego remontu, to przeholowałem z winem. Niewyspany od kilkunastu dni, utyrany od rana do wieczora, załatwiłem się na cacy nędzną butelczyną wina. W dodatku wypitą na spółę. Z kolegą Adrianem. On też był niewyraźny, ale to akurat nic nadzwyczajnego, bo odkąd pamiętam, to miał słabą głowę. I gdy skończyło się wino, wstaliśmy z podłogi i dość chwiejnym krokiem poszliśmy do sypialni, w której rozwaliłem wcześniej pół konstrukcji dachu. Adrian chciał zobaczyć i miał to ocenić swym fachowym okiem. I gdy tak oglądał nadwątlone krokwie, chwycił się sufitu, który runął na mnie, a ja na podłogę, upadając dupą na deskę z gwoździami.

czwartek, 24 kwietnia 2014

biały murzyn

Ten Andrzejek to czasem zachowuje się jak wieśniak. Jak dzisiaj. Akurat palił fajkę przy oknie w kuchni. Wykorzystał moment, gdy nie było w domu mamy, więc trochę przykozaczył. Palił, wydmuchując dym z całych sił, najdalej jak się dało i zobaczył czarnego. Nowego i zarazem pierwszego czarnego w ich klatce. Nie licząc Wietnamek z sąsiedniego bloku, to jedyna egzotyka, jaką Andrzejek widział ostanimi czasy. Wietnamki zresztą od zawsze były trochę podejrzane, bo o ile kojarzę, to nazywają się Kowalskie. Hmmm.

- ty. Rafał. Chodź szybko. Murzyn - zawołał.
- nie murzyn, tylko czarny. Co to ja czarnego nie widziałem?!
- no. Czarny murzyn.
- a widziałeś kiedyś białego murzyna? - zapytałem.

I właściwie od razu sobie przypomniałem, że ja widziałem. Kiedyś. W tefałenie. Czarnego albinosa, który był cały biały, choć w środku był czarny. Ale to akurat była wyjątkowa sytuacja. Taki wybryk natury. Nie wiem, gdzie oni go znaleźli, ale musiało to być tak samo trudne, jak znalezienie fajnej laski w Rudzie Śląskiej. Choć są tacy, co mówią, że wszystko jest możliwe.

- ja to zawsze bałem się murzynów - powiedział Andrzejek.
- i pewnie bałeś się, żeby ci jakiś nie wyskoczył z telewizora.
- coś ty. Ze mną do szkoły chodzili. I jeden tak się zawsze na nas dziwnie patrzył.
- może miał na was ochotę? - uśmiechnąłem się szeroko, że tak mi się żarcik udał.
- no. Cholera wie. Może to był jakiś ludożerca...

sobota, 12 kwietnia 2014

edukacja seksualna

- patrz mamo, jakie to miłe, że Lilianka zaprosiła nas na swoją osiemnastkę. Ja jej na swoją nie zapraszałem.
- bo jak ty miałeś osiemnaście lat, to Lilianka była dopiero w planach na przyszły rok.

Kurczę. Mama to jednak jest bystrzacha. Od dziecka taka była, to znaczy od czasu, kiedy ja byłem dzieckiem. A to powodowało, że strasznie ciężko było zrobić mamę w ch... Znaczy w konia. Było to zwłaszcza kłopotliwe, gdy wyrywałem się, na przykład, na zakupy i chodziłem od sklepu do sklepu, żeby kupować wszystko najtaniej i zaoszczędzić sobie na fajki. Było o tyle łatwo, bo kasy fiskalne były jedynie w supersamie, ale mama skrupulatnie mnie zawsze z reszty rozliczała. Ale ja też byłem bystrym chłopcem. Po mamie. I właściwie nie wpadłbym nigdy z tymi fajkami, gdyby nie ciotka Greta, mama Lilianki.

Ciotka Greta z wujem Adamem odwiedzili nas kiedyś w sobotę, akurat gdy byłem na zakupach. Przyjechali sprzedać samochód na giełdzie. I po wszystkim wpadli do nas. Kiedy, nie spodziewając się niczego złego, wróciłem do domu, natknąłem się na ciotkę Gretę, która mnie wyściskała i wycałowała, po czym głośno skomentowała:
- oj Rafałku, Rafałku. Czuć od ciebie papieroski.
- ode mnie? Niemożliwe. To może od sąsiada, bo palił na dole, a ja stałem obok.
- chuchnij - powiedziała mama.
- sama sobie chuchnij - i plask. Ręka mamy na moim pysku była szybsza niż myśl. To właściwie jedyny raz w życiu, kiedy dostałem od mamy po gębie.
- ojojoj - skomentowała ciotka, cmokając z dezaprobatą.

A kiedy goście wyszli, miałem trzygodzinną pogadankę na temat palenia, głupoty, niewdzięczności, złego wychowania i takie tam ogólnie. Kurde, już chyba wolałbym rozmawiać z ciotką Gretą na temat mojego ożenku. Bo ciotka Greta, od czasu, gdy skończyłem chyba szesnaście lat, pytała mnie czy mam dziewczynę i kiedy się ożenię. I tak za każdym razem.

A dzisiaj? Dzisiaj Lilianka kończy osiemnaście lat i najwyższy czas, żeby ciotka Greta przeprowadziła z nią rozmowę na tematy seksu. Bo z nami mama o "tych rzeczach" nigdy nie rozmawiała. Ale ciotka Greta ma szansę czegoś jeszcze o seksie się nauczyć.

niedziela, 6 kwietnia 2014

remont sremont

Dżizas. Nic mnie tak nie wku*wia jak myśl o remoncie mieszkania. Zbierałem się do niego dwa lata. Dwa cholernie dłuuuugie lata. Za każdym razem, kiedy wchodziłem do domu, chciało mi się rzygać na widok eleganckich, choć już nieco przykurzonych brązowo-beżowych ścian. Bo i te kolory i ten syf działały na mnie depresyjnie. Wchodziłem i siarczyście kląłem w duchu, obiecując sobie, że za miesiąc, że wiosną, że latem. Jak ja nienawidzę tego kurzu, bajzlu i niekończącej się roboty. A jednak.

W ten weekend wziąłem się ostro do roboty, obmyśliłem plan, lecz jasny szlag go trafił już na samym początku. Kląłem i tyrałem, tyrałem i kląłem. I wciąż tak na zmianę. Od rana do wieczora. No nie ma nic gorszego. Narobiłem się jak diabli, harowałem jak wół, ale w końcu widzę już efekty i jakoś od razu mi tak radośniej. I ma to sens.

Przypomniał mi się Tadek. On też nienawidził remontów. Co do niego przychodziłem, to mówił, że musi się wziąć za malowanie mieszkania. Mówił: kufa, jak ja nienawidzę remontów. Tego całego, cholernego syfu. Muszę się w końcu za to zabrać.
Mieszkanie Tadzia bylo wielkie, więc wcale mu się nie dziwiłem.

Po dwóch długich latach wziął się w końcu Tadek za to malowanie. Klął i tyrał, tyrał i klął. I wciąż tak na zmianę. Od rana do wieczora. No nie było nic gorszego. Narobił się jak diabli, harował jak wół, ale  końcu widział już efekty i jakoś od razu było mu radośniej. I miało to sens.

Niedługo jednak się nacieszył swym odnowionym mieszkaniem, bo dzień po skończeniu remontu wpadł pod ciężarówkę.

czwartek, 3 kwietnia 2014

don't drive drunk

Obudził się bardzo późnym rankiem, w zasadzie to już chwilę przed południem. Łeb rozsadzał mu tępy ból, w oczach ciemniało, a przy próbie oderwania głowy od poduszki strasznie mu się w niej kręciło. No tak. Zabalował wczoraj na całego, w osiedlowym barze, przy sklepie, na rogu. I przesadził z wódką. Nie pamiętał z wczorajszego wieczoru prawie nic, od chwili, gdy przybił gwoździa i zasnął przy stole. Zresetował się na dobre. Masakra.

Nie wie, jak wrócił do domu, nie wie też, o której. Rozglądał się dookoła, bo do końca nie był pewien, czy jest w swoim łóżku. No dawno się tak nie załatwił. Właściwie to chyba jeszcze nigdy wcześniej nie doprowadził się do takiego stanu utraty swiadomości. Próbował przypomnieć sobie cokolwiek, ale było ciężko. Ból głowy nie ustępował, lecz gdy przymykał oczy, cały świat wirował. I mocno go mdliło. Zachciało mu się pić. Resztkami sił zwlókł się z wyra i zrobił dwa kroki, po czym runął w dół, prosto na podłogę. Wstał, znów zrobił dwa kroki i znów padł jak długi. No. Nie było dobrze. Nim dotarł do kuchni, wywalił się z pięć razy. Średnio co dwa kroki. Ciągle był pijany i wciąż nie pamiętał, co porabiał w nocy i jak z baru wrócił.

Siadł przy kuchennym stole, oparł głowę na rękach i czekał cierpliwie, aż się zrobi kawa. Od tych cholernych upadków bolały go wszystkie kości. Właściwie przypominał sobie, jak spał przy tym stole i gdzieś po północy obudził go barman, mówiąc, że już koniec i że zamykają. Podniósł się powoli i się wypie*dolił. Upadał tak zresztą jeszcze wiele razy. Ostatni raz przed klatką, tuż przed swoim blokiem. Przypomniał sobie również Kowalską spod trójki, jak patrzyła na niego swym zdziwionym wzrokiem. No tak. Bo choć można by rzec, że Kowalska spod trójki widziała już prawie wszystko, to jego zataczającego się po pijanemu widzieć okazji nie miała, choć starał się udawać, że jest całkiem trzeźwy i gdy się podniósł z ziemi, stanął całkiem prosto.

I gdy przypomniał sobie, jak wrócił piechotą, zadzwonili z baru, że wczoraj wieczorem, po ostrej imprezie, zostawił przez przypadek wózek inwalidzki.

środa, 2 kwietnia 2014

bo spiralka była za długa - czyli o antykoncepcji

Krystyna przez całe długie lata była zwolenniczką naturalnej antykoncepcji. Żyjąc zgodnie z naukami swojego kościoła, stosowała wyłącznie kalendarzyk małżeński. Starała się też nie ulegać pokusom męża i używać seksu tylko w celach prokreacji. A że chciała utrzymać Kazika i czasem też jej się zachciało...

Oznaczała więc dni płodne i niepłodne, sporo na ten temat czytała, słuchała też porad eksperta proboszcza i wszystkim się szczyciła, że oni z Kazikiem tylko naturalnie. Bez żadnych pigułek, czy prezerwatywy. Metoda Krystyny okazała się dość zawodna, no chyba, że Kazik czasem ją zaskoczył, gdy dość mocno spała.

W każdym razie, mając trzydzieści dwa lata i ośmioro dzieci Krystyna poczuła, że już jest styrana. Postanowiła porzucić ten swój kalendarzyk i stosować metody bardziej nowoczesne i raczej sprawdzone. Krystyna założyła sobie spiralkę.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby spiralka Krystyny nie była za długa. Bo jadąc PKS-em, do miasta, do pracy i siedząc wygodnie, Krystyna podskakiwała na każdym wertepie. Właściwie na wertepach podskakiwali wszyscy, lecz ona najwyżej, uderzając głową w sufit autobusu. Podróże do pracy były dość bolesne i Krystyna wychodziła wciąż poturbowana. Zaczęły ją wkurzać bandaże na głowie. A wszystkiemu winna przeklęta spiralka, z którą Krycha w końcu bez żalu się rozstała, opisując szkodliwość tej metody w gazetce parafialnej.

poniedziałek, 31 marca 2014

o męskiej przyjaźni Jose i Fernando

O męskiej przyjaźni Jose i Fernando będzie kiedy indziej. Prawdopodobnie. Bo głowy nie dam.. 

Prędzej chyba zostanę profesjonalnym grafikiem. A całkiem nieźle mi idzie...

sobota, 29 marca 2014

glory, glory, alleluja

To był ostatni dzień jej wakacji. Siedziała w hotelowym barze, leniwie sącząc drinka i rozglądając się wokoło obserwowała ludzi. Znała większość tych twarzy od dwóch tygodni, spotykała je każdego dnia, po kilka razy, przy hotelowym korycie. To znaczy przy szwedzkim stole, w hotelowej restauracji, na wczasach all inclusive, w gorącym Meksyku. Po co ona, do cholery, przyleciała do tego Meksyku? Co ona tu widziała? Piramidy na jednej z fakultatywnych wycieczek? Meksykańską kapelę? Kaktusy w donicach? Wynudziła się jak mops i w zasadzie nie spodziewała się już żadnych atrakcji. Popijając margaritę przeleciała obojętnym wzrokiem jeszcze raz po całym towarzystwie i nagle po drugiej stronie baru zobaczyła JEGO.

- Oooo słodki Jjjjjezusie - zaskomlała w duchu. Oooo jjjaaasna cholera. O święta panienko, zaraz padnę trupem. Ciekawe jak wyglądam?! Ciekawe jak włosy?! No gdzie to lusterko. No przecież...
- Choleera jasna! Matko boska! Psiaaa kreeew! - myśli kotłowały jej się w głowie, gdy nerwowo grzebała w plażowej torebce.

Takich facetów nie widywała na codzień. Z racji wykonywanego zawodu obracała się wśród gejów. Jej serce zabiło mocno, wzrósł puls, a na policzki wypłynęły różowe rumieńce. Płoniła się zresztą dość często, bo na codzień była skromna i raczej nieśmiała. I tymczasem, gdy tak grzebała w tej torebce, szukając lusterka, ON dosiadł się obok, stawiając przed nią, na barze, kolejnego drinka. Czuła, jak oblewa ją fala gorąca, na zmianę z zimnym potem. Czuła wzrastające z każdą sekundą podniecenie. Ten żar palący ją od środka. Uczucie, którego nigdy wcześniej nie zaznała.

Nawet się nie zorientowała, kiedy znaleźli się w hotelowej windzie, całując się namiętnie i nerwowo rozbierając. Ich dłonie błądziły wzajemnie po ich ciałach, ich usta przywierały w namiętnym pocałunku, jego lędźwie przywierały do jej bioder. Zanim dotarli do jego pokoju, byli już prawie nadzy. Jego usta pieściły jej usta, jej szyję, jej piersi, jej brzuch i schodziły coraz niżej i niżej i niżej i...

- aaaaaaaahhhh - wyrwało się z jej piersi. Nikt, nigdy wcześniej nie zrobił jej tak dobrze. Kiedy spojrzała w jego oczy, widziała w nich tylko dziką żądzę. Była cała jego i kiedy w nią wchodził, z rozkoszy omal nie umarła. Cały świat zawirował. Rozstąpiły się niebiosa i nastała jasność i zabiły dzwony. Glory, glory, alleluja. Wiła się na łóżku niczym wąż, jęczała coraz głośniej i głośniej, głośniej biły też dzwony. I zaraz pukanie.
- siostro Małgorzato. Siostro Małgorzato. Matka przelożona wzywa. Na nieszpór znów zaspałaś.

niedziela, 23 marca 2014

czy on ma dużego?

Chłopak od Sabiny to był zwykły wieśniak. Obcięty chyba od gara, w za ciężkich okularach, jakby sprzed trzech dekad, z tanimi tatuażami, które wyglądały jak robione w pierdlu. Nosił za duże swetry i zbyt szerokie spodnie, które zwisały mu na dupie. Chodził zamaszystym krokiem, bujając się na boki, zawsze przygarbiony, a gestami starał się dość nieudolnie naśladować raperów.

Wszyscy patrzyli na nich z niedowierzaniem, że są naprawdę parą. Bo z Sabiny była jednak całkiem niezła laska. Szczupła, zaokrąglona tu i ówdzie, wysoka brunetka, z burzą gęstych loków, lekko opalona, bez przesadnego makijażu. Trzeba szczerze przyznać, że idąc ulicą potrafiła ściągnąć na siebie uwagę. Mogła mieć każdego, ale miała jego. Lecz co ona w nim widziała?

Może że był macho? Bo to okazywał przy każdej okazji. Na przykład, kiedy Sabina wyciągała zakupy z samochodu, zaszedł ją od tyłu, klepnął siarczyście w dupę, zabrał od niej torby i pogonił przodem. Sąsiedzi spekulowali, że musi mieć dużego, bo też się dziwili patrząc co dzień na tak wyjątkowo niedopasowaną parę. Aha. A zakupy akurat Sabina robiła, bo w sobotę miała ją odwiedzić teściowa z Lęborka. I kiedy przyjechała, stanęła w drzwiach i uścisnęła ją serdecznie, na niego spojrzała krytycznie no i powiedziała:
- oj Halina, Halina. Coś ty z siebie zrobiła.

sobota, 22 marca 2014

jak Staszek Marka brał od tyłu


Marzena i Marek byli szczęśliwym małżeństwem od czternastu lat. Dla znajomych ich związek stanowił wzór do naśladowania. Szczęśliwi, wciąż w sobie zakochani, odnosili się do siebie z niesamowitym szacunkiem. Marek był pierwszym mężczyzną w życiu Marzeny. Był jej całym światem, który zawirował, gdy on pojawił się u jej boku. Kochała go nad życie, była mu wierna i od dnia, kiedy go poznała, inni mężczyźni przestali dla niej istnieć. Marzena codziennie dostawała też od Marka dowód tej miłości. Owocem tej miłości była Jagoda, ich dwunastoletnia córka i Adaś, od Jagódki nieco młodszy. Wspólnie tworzyli piękną, kochającą się rodzinę. Do dzisiaj.

Bo dzisiaj Marzena wyszła z sądu, z ostatniej rozprawy, na której sędzia orzekł rozwód. Rozwód z winy Marka. Jej ukochanego niegdyś Marka, który zdradził ją ze Staszkiem, jego najlepszym przyjacielem, jeszcze z czasów studiów, co Marzena odkryła przypadkiem, wracając do domu z dziećmi wcześniej, po ewakuacji kina. Marzena była zdruzgotana. Dla niej to był koniec. Koniec świata, który w tej jednej, krótkiej chwili legł w gruzach. Choć Marek przez wiele miesięcy próbował ten świat ratować.

Sędzia, który niejedno pewnie w życiu widział i słyszał, słuchał jej zeznań z rozdziawionymi ustami. Bo i okoliczności zdarzenia były szokujące. Kiedy Marzena wróciła z dziećmi z kina wcześniej, zobaczyła swojego ukochanego Marka, leżącego na brzuchu, na kuchennym stole, ze spodniami spuszczonymi do kolan, z wzrokiem nieco mętnym, jakby błogim, wymieszanym z grymasem bólu. Tuż za nim stojącego Staszka, również bez spodni, obejmującego czule jej męża, który wydawał się to sytuacją bardzo zaskoczony. Najbardziej zaskoczone widokiem były jednak dzieci. Stały z rozdziawionymi buziami, ich oczy były wielkie jak spodki i stawały się coraz większe, dopóki Marzena nie zasłoniła ich swoimi drżącymi rękami. To był koniec. Choć kilka godzin wcześniej nic tego nie zapowiadało.

Bo kilka godzin wcześniej Marek, korzystając z okazji, że będzie miał wolny wieczór, zadzwonił do Staszka, zaprosić go na wódkę. I gdy wspominali stare czasy, stracili hamulce i wypili dodatkowo połówkę na głowę. By nieco otrzeźwieć, Marek zrobił kawę i siadając przy stole, wylał wszystko z kubków na siebie i Staszka. Dokładnie na spodnie. Wyskoczyli z krzykiem, mocno poparzeni, drąc się jak cholera, ściągając na szybko oblane wrzątkiem, parzące ich spodnie. Staszek zdarł je szybko, podskakując z krzykiem, lecz Marek się zaplątał i wpadł na stół, uderzając czołem o blat i tracąc przytomność. I kiedy Staszek wziął go pod ramiona, żeby go podnieść i ocucić i sapiąc i stękając, usłyszał zgrzyt klucza w zamku….


piątek, 21 marca 2014

pan Alojzek i żule

Dżizas. Mam najlepsze zadatki na to, żeby być kiedyś taki, jak pan Alojzek spod jedynki. Nie tam, żebym miał coś do pana Alojzka, bo fajny z niego gość, choć trochę popierdółka. Znam go właściwie od dziecka i odkąd pamiętam, był na emeryturze. Poza tym, odkąd pamiętam, chodził też w tych nieśmiertelnych ogrodniczkach i czapeczce z daszkiem. Przysiągłbym, że od dwudziestu lat w tych samych. Kiedy przychodzi pora letnia, pan Alojzek okupuje ławkę pod blokiem od rana do wieczora. I każdego zagadnie, a to o pogodzie, to o polityce czy o końcu świata. I choć sympatyczny, to czasem mnie wku*wia.

Ale dziś uświadomiłem sobie, że ja mam tak samo. Zagaduję wszystkich ludzi dookoła, to kasjerki w sklepie, to panie na poczcie, starsze panie w parku i ludzi w kolejce. O dżizas. Będzie młodzież o mnie mówić, że jestem popierdółką. Masakra. Bo w tym kraju lepiej zbyt z życia się nie cieszyć i nie być otwartym i miłym dla ludzi.

Na szczęście mam też drugie oblicze. Posępne. Chodzę z wyrazem wku*wu na twarzy i bywam niemiły. Dla wszelkiej maści żuli. Traktuję bydło z buta i nigdy nie daję żadnej łajzie kasy. Choć raz mi się zdarzyło, gdy szedłem ulicą, a z naprzeciwka żul i pytał przechodniów o kasę na zupę. I gdy się zbliżyłem, to ten mnie zagadnął:
- dzień dobry szefie – zaczął - Czy…?
- NIE!!! – odparłem krótko i przybrałem szybko wściekły wyraz twarzy.
- ale ja nie o to.
- to o co?
- ja mam tylko takie pytanie. Czy pan nie grał kiedyś w Górniku Zabrze?
- nie. Na pewno nie – odparłem rozbawiony.
- a bo kogoś mi pan przypomina. To chyba z tvn-u?!
- też nie bardzo, ale dzięki – i na głos się zaśmiałem.
- a miałby pan złotówkę?
- zazwyczaj nie daję, ale tak mnie pan rozbawił….

I żul zarobił piątkę. Bo liczy się pomysł i inwencja twórcza. A za dobrą rozrywkę zawsze lubię płacić.

czwartek, 20 marca 2014

f*ck me

Związek Karoliny był doprawdy harmonijny. Tworzyła go wspólnie, od lat, z Teodorem. Nie było w nim kłótni ani scen zazdrości, nie było też romantycznych kolacji, ani pitolenia przy księżycu. Było dobrze. Podstawą tego związku było, a jakże, udane życie seksualne. Zagoniona Karolina miała duże potrzeby. A Teodor umiał jej dogodzić. Jak nikt, nigdy wcześniej. Właściwie ich związek opierał się tylko na tym. Ale to kwestia charakterów. Ona była twarda i dość apodyktyczna, on natomiast lubił, by nim sterowano. To ona decydowała na przykład, gdzie i kiedy spędzą urlop. Po prostu pakowała siebie oraz Teodora i wyjeżdżali w jakieś miłe miejsce.

Karolina potrafiła czerpać radość z seksu. On potrafił rozkosz dawać. Jak wtedy, na kuchennym blacie. Leżała bezbronna i naga, on wchodził w nią coraz głębiej i mocniej, nie pytając o zdanie, doprowadzając każdym kolejnym pchnięciem do szalonej ekstazy. Krzyczała, jej ciało wyginało się we wszystkie strony i wstrząsały nim potężne dreszcze, a on nie przestawał. Twardy, niczym stal, nie zważając na nic, rozrywał Karolinę na strzępy, drażniąc jej rozbudzone do granic zmysły. Lub innym razem, gdy leżąc w wannie, wypełnionej po brzegi gorącą wodą, która otulała ją swym ciepłem, przy blasku świec i przy lampce wina, wziął ją gwałtownie i niespodziewanie, doprowadzając do trzech orgazmów. Nikt, nigdy wcześniej nie potrafił tak dogodzić Karolinie.

Gdy dookoła nich, związki przyjaciółek Karoliny rozpadały się, ona trwała przy nim, on stał przy jej boku. Byli świadkami niejednego dramatu, niejednego rozstania, lecz wiedzieli jedno. Oni pozostaną ze sobą na zawsze. Przynajmniej tak mówiła zawsze Karolina. On nie protestował.

Teodor kopnął Karolinę w dupę dość niespodziewanie. Podczas wspólnej kąpieli w gęstej białej pianie. Gdy zapomniała odłączyć go od prądu, w chwili, gdy brał ją od tyłu.


wtorek, 18 marca 2014

halo?! centrala?

- halo?! Centrala?
- taaak.
- kto mówi?
- Honorata.

Ilekroć przejeżdżam koło centrali, to przypomina mi się ta scena z mojego ulubionego filmu, który mnie chyba nigdy nie przestanie bawić. I tak było dzisiaj. Wprawdzie centrala była mięsna i zamknięta na cztery spusty już paręnaście lat temu, to ciągle kojarzy mi się z misją specjalną, jaką miałem do wykonania jako mały chłopiec. Co sobotę. W czasach największego kryzysu.

Każdego tygodnia, wczesnym rankiem, chodziłem do  centrali, zgrabnie omijałem kolejkę, pukałem w metalowe drzwi, jak w bunkrze, które otwierały się ze zgrzytem i wchodziłem na zaplecze słynnej centrali mięsnej. Na mięsie się nie znałem, ale mama, korzystając ze znajomości, wysyłała tam mnie, bo w czasach kryzysu, gdy jedzenie było na kartki, a i tak go ciągle brakowało, ludzie gotowi byli zabić. Ale dziecka nie skrzywdzili.

Więc chodziłem na zakupy, czasem zdobyłem śląską, czasem schabik z kością, od czasu do czasu trochę baleronu. A jak już rzucali do sklepu ochłapy, to mi miłe panie wymieniały kartki na inne produkty lub na całkiem nowe, jak się tam trafiło na koniec miesiąca.

I dziś jadąc do domu, spojrzałem na centralę, uśmiechnąłem się pod nosem i zacząłem recytować na głos te dialogi. Śmiałem się przy tym do rozpuku, wracając w zupełnie radosnym nastroju. Do czasu, gdy się okazało, że jestem bez prądu. Czyli w ciemnej dupie... Prysnął dobry humor, krew mnie zalać chciała i szlag jasny trafić. No tak. Na poprawę humoru obejrzę sobie znów tę komedyjkę, przynajmniej do chwili, aż nie padnie mi bate





sobota, 8 marca 2014

to jest napad

Połomski nigdy nie pamiętał daty, w której odbywał się odpust w jego rodzimej parafii. Mieszkał tu od dziecka, kiedyś z matką i ojcem, dziś z żoną i synkiem, po tym, gdy jego rodzice kupili dom na przedmieściach i przenieśli się do niego, zostawiając im swoje wygodne mieszkanie w samym centrum miasta. Odpust był dla Połomskiego jedyną w roku okazją do odwiedzenia kościoła. Szedł wtedy z żoną i synem na mszę, a później wspólnie szwendali się po straganach, kupując słodycze, balony i inne zabawki.

I w tym roku Połomski kupił swojemu trzyletniemu synowi glocka. Na kapiszony. Trzeba przyznać, że w dzisiejszych czasach te zabawki wyglądają dość realistycznie. Właściwie zupełnie, jak prawdziwe. Dziecku prezent bardzo się spodobał, żonie niestety dużo mniej. Wychowując małego w duchu pacyfizmu, zabroniła Połomskiemu dawać mu rewolwer. Tym sposobem Remek stał się posiadaczem glocka, bez pomysłu na to, co z tym fantem z robić.

Wracając wieczorem do domu przez rynek, tuż przy Banku Śląskim spotkali Malika, który też akurat przyszedł zasilić się gotówką. Otworzyli kartą szklane drzwi, stanęli przy bankomacie i Połomski dał mu do potrzymania tego glocka.
- To jest napad! – krzyknął Malik ze  śmiechem.

I wtedy rozległ się jeden głośny, przerażający ryk, a oni za drugimi szklanymi drzwiami, w kolejnym pomieszczeniu, w którym był kolejny bankomat, zobaczyli przerażoną laskę. Chcieli ją uspokoić, jakoś wytłumaczyć, że to jedynie zabawka, ale nie mogli jej przekrzyczeć. Laska darła się wniebogłosy i całym ciałem barykadowała drzwi. I właściwie gdy mieli już uciekać, usłyszeli łomot w drzwiach zewnętrznych i zauważyli trzy jej koleżanki, które drąc się jeszcze głośniej napierały z całych sił na drzwi, skutecznie uniemożliwiając im ucieczkę.

W ciągu kilku sekund, pod bankiem zrobiło się spore zbiegowisko, ktoś zadzwonił na policję. Laski wciąż się darły, gapie pod bankiem się darli, żona Połomskiego coś krzyczała, trzymając na rękach ich synka, który płakał z przerażenia, nie rozumiejąc, co się wokół dzieje. Kiedy przyjechała policja i ich obezwładniła, rzucając brutalnie na chodnik, Malik z Połomskim próbowali jakoś się wytłumaczyć. Niestety bezskutecznie.

Datę odpustu Połomski zapamięta już do końca życia. Trafił z Malikiem na dołek w niedzielę, 23 czerwca 2013 roku…

sobota, 1 marca 2014

zapiekanki noco

Dochodzi północ. Wchodzimy z Łukaszem do całodobowego supermarketu w centrum miasta, w którym serwują całkiem niezłe zapiekanki. Nocne towarzystwo zawsze jest tu przemieszane. Są też żule.

Ekspedientka do żula:
- Co to za kręcenie się po sklepie? Brać i płacić, a nie towar przekręcać mi na półkach.
Ja, rozbawiony, podchodząc do kasy:
- No. I bardzo dobrze. Porządek musi być. Dwie zapiekanki proszę.
- Nie ma.
- Jak to nie ma?
- Ano. Taki naród. Wyjadł nam po świętach wszystkie zapiekanki. Ale wódkę mamy dobrą. W promocyjnej cenie.
- Ale ja nie mogę tych pustych kalorii.
- Ano tak. Pan prowadzi, to nie może, bo my z koleżanką...
Ekspedientka druga, przerywając:
- My nie możemy.
- A co nie możemy?
- No przestań! Nie możemy.
Ta pierwsza, puszczając oczko:
- A kto nam zabroni? My wszystko możemy, ale...
- Niech pani nie żartuje, bo przyjdzie tu jakiś kapuś i będzie afera.
- Ano. W sumie racja.
- Bo ludzie to świnie. Przyjdzie tu jeden taki, o zapiekankę zapyta, tu się pouśmiecha, tu jakoś zagadnie...
- No. Niech pan uważa.
- Uważam. A na co?
- Bo jakby co, to następnym razem możemy pan otruć.

poniedziałek, 17 lutego 2014

bo ja tu, panie, zapie*dalam

Ja zawsze marzyłem o tym, żeby móc pracować gdzieś w okresie wypowiedzenia. Nie dane mi jednak było, bo za każdym razem, gdy odchodziłem z firmy i składałem papier, to zwalniali mnie od razu ze świadczenia pracy. Inaczej niż w tym korpo. Tu oni mnie zwolnili, ale trzymają do końca. Czyli do końca lutego. Od sześciu długich lat siedzę w tym burdelu i o takim przypadku jeszcze nie słyszałem. Inni w sumie też. Zazwyczaj w piątki, najczęściej ostatnie, wpadały te smutne laski lub kolesie z HR-ów, papiery fruwały, łzy lały się strumieniami i w ciągu trzydziestu minut niektórych już nie było. Takie były metody. A ze mną było inaczej. Więc miałem wyjebane.

I gdy mnie kiedyś, ktoś w końcu zapytał:
- Ty. A co ty właściwie robisz w tej pracy na wypowiedzeniu?
To ja zgodnie z prawdą mu odpowiadałem:
- no jak to? Zapie*dalam.

To najlepsze trzy miesiące, które przeżyłem w tej firmie. A właściwie dwa i pół. Zabawiłbym z chęcią dłużej, ale wzywają mnie całkiem nowe obowiązki. I nowe wyzwania.

niedziela, 16 lutego 2014

alkoZosia

Zosia wróciła do domu w podejrzanym stanie. Jakaś taka rozluźniona, dziwnie rozweselona i wzrok miała taki trochę mętny. Zataczała się po schodach, śpiewając piosenkę. Nie tam, żeby jakaś bardzo pijana, ale delikatnie mówiąc, cyknięta. No pięknie. Przyszła do domu, nucąc „My Słowianki”, siadła na sofie, przed telewizorem. I padła. Chwilę przed obiadem.

Zadzwoniłem do Sylwka, a ten roztrzęsiony mówi, że Marysia wróciła w jeszcze gorszym stanie. Właściwie nawet nie wróciła, bo chodzić nie mogła. Przytargał ją do domu Sylwek, prawie nieprzytomną. Nie mógł jej dobudzić, gdy ta mamrotała, żeby dał jej spokój. Poczuł od niej tylko zapach alkoholu.

Trzeba było w miarę szybko coś z tą sprawą zrobić. Jak się wkrótce okazało, winna całej sytuacji była przedszkolanka, która częstowała dzieci pralinami. Nim się zorientowała, że jest w nich alkohol, zdążyła ululać pół grupy starszaków…

sobota, 15 lutego 2014

o lizaniu jaj kolegi

Ten Seba to był jednak kawał świni.

W zeszły piątek wybraliśmy się w trójkę do knajpy, na piwo. Dawno się nie widzieliśmy i mieliśmy mnóstwo spraw do przegadania. Zamówiliśmy po browcu i jakieś przekąski. Podjadając nachos, popijając piwko, zdawaliśmy relacje z ostatnich tygodni. Jedno piwo, drugie piwo, a po trzecim ruszyłem do kibla z Sebą, żeby się w końcu wylać i móc na spokojnie słuchać Rzemposława.

Ja zawsze mam kłopot w tych publicznych kiblach, stoję przy pisuarze i choć pęcherz mi rozsadza, to świadomość tego, że za mną jest kolejka, odlać mi się nie pozwala. Inaczej niż Seba. Stanął przy sąsiednim, siknął w porcelanę i trzaskając drzwiami wyszedł z toalety, nie zawracając sobie głowy nieumytymi rękami. Co za wieprz.

I gdy wracałem do stolika, widziałem Sebę oraz Rzemposława, sięgających do miski po kolejne nachos, których to w momencie jakoś mi się odechciało.
- Ty. Rzemposław. Nie jedz z nim tych nachos. On nie myje rąk po wyjściu z kibla – powiedziałem.
- A co mam się brzydzić swojego własnego ciała? – zdziwił się głupio Seba.
- no ty to niekoniecznie, ale Rzemposław może. Jedząc z tobą z jednej miski, to prawie tak samo, jakby lizał cię po jajach.
- bueee, chłopaki, obrzydlistwo. Ja nawet sam nigdy nie lizałem się po jajach – powiedział Rzemposław.
- mi nachos się odechciało. A wy róbcie co chcecie.

Lecz w zachowaniu Seby jest jakaś logika, bo choć był puszczalskim gejem i miał więcej fiutów w dziobie, niż most Poniatowskiego nitów, to istniała szansa, że przynajmniej dziś wieczorem mniej brudnych łap macało jego fiuta, niż kurki przy kranie.

bring it